Sprawę można by traktować jako wewnątrzpartyjną, gdyby nie daleko idące reperkusje. Amir Perec, jeszcze dobrze nie osadzony w fotelu szefa, wyprowadził Partię Pracy z koalicji rządowej i zostawił premiera Szarona bez większości we własnym gabinecie. Szaron oświadczył, że skomplikowana sytuacja na Bliskim Wschodzie uniemożliwia działalność rządu mniejszościowego, pozbawionego wsparcia Partii Pracy i borykającego się z wewnętrzną opozycją tych ministrów i posłów Likudu, którzy odrzucają politykę ustępstw na rzecz Palestyńczyków. Uderzył pięścią w stół, porzucił szeregi własnej partii, ogłosił założenie nowej i poprosił prezydenta o rozwiązanie parlamentu i rozpisanie przedterminowych wyborów. Zamiast w listopadzie, odbędą się 28 marca 2006 r.
Ich wynik stanowi wielką niewiadomą, ale jakikolwiek by był, wpłynie decydująco na stanowisko Izraela w sporze bliskowschodnim. Zwłaszcza że w szranki wstąpią całkowicie nowe siły: z jednej strony Amir Perec, człowiek o mocno lewicowych poglądach, działacz związkowy. Z drugiej strony Ariel Szaron na czele nowego ugrupowania o nazwie Kadima (Naprzód). Partia Ariela Szarona wpisze do programu dążenie do ustalenia stałych granic z Palestyną, po uprzednim rozbrojeniu organizacji terrorystycznych.
W takim układzie niewykluczone jest porozumienie koalicyjne obu liderów. Ale energiczny Amir Perec to nie 82-letni Szimon Peres, który był wygodnym partnerem politycznym. 53-letni Perec, grubo ciosany populistyczny lider, nie zna jeszcze słowa kompromis. Zdając sobie sprawę, że siłę czerpie z warstw społecznych, które w PRL nazywaliśmy masami pracującymi, na pewno nie będzie kokietował Szarona. Nawet jako partner nieraz rzuci mu kłody pod nogi. Starszy, zawsze spokojny Peres nie kontestował polityki Likudu, nawet gdy stała w sprzeczności z programem własnej partii.