Krzysztof Kozłowski z Żyrardowa jest z wykształcenia elektrykiem. Przez 16 lat pomagał ojcu prowadzić hurtownię piwa. Rodzinny interes chyli się ku upadkowi, więc zaczął szukać posady w wyuczonym zawodzie. Poszedł do pośredniaka (czyli powiatowego urzędu pracy), żeby prosić o pomoc. – Nie znalazł pan dla siebie w gablocie odpowiedniego ogłoszenia? Przykro mi, ale nic nie poradzimy. Proszę dzwonić i pytać o nowe oferty – urzędniczka wcisnęła mu do ręki kartkę z numerem telefonu. Kozłowski próbował się zrewanżować swoją wizytówką, ale usłyszał, że jego numer telefonu tu na nic. – Na jednego pośrednika przypada u nas 1500 bezrobotnych. Proszę się nie łudzić, że ktoś do pana oddzwoni. Nie mamy możliwości, żeby indywidualnym osobom szukać pracy – usłyszał na pożegnanie.
Zawodowi bezrobotni
Żyrardów nie jest wyjątkiem. Z większości publicznych pośredniaków, a jest ich 338, Kozłowski zapewne też by odszedł z kwitkiem. Zamiast aktywnie wspierać bezrobotnych, kontaktować się w ich imieniu z pracodawcami, pozostają bierne. Ich rola w zasadzie sprowadza się do funkcji słupa ogłoszeniowego. Udostępniają nieliczne oferty pracodawców. I tyle. Gdyby oceniać stan gospodarki po liczbie ofert w państwowych pośredniakach, to ogarnia czarna rozpacz. Oficjalnie jest ich tylko około 5 tys. Wystarczy jednak pobieżna lektura ogłoszeń w każdej lokalnej gazecie i widać, że to nieprawda.
Skąd te dysproporcje? – Pracodawcy nie ufają publicznym pośredniakom. Często się zdarza, że osoby stamtąd przysyłane nie chcą pracować albo nie mają elementarnych kwalifikacji – tłumaczy Piotr Wysocki z Adecco Polska, sieciowej, międzynarodowej agencji pracy tymczasowej. Jego słowa potwierdzają pracodawcy. – Urząd pracy przysłał tapicerów.