Drobny, niewysoki, w pomarańczowej bluzie, z włosami postawionymi w modnego niewielkiego irokeza, nie wygląda na swoje 43 lata. Bardziej przypomina gwiazdę rocka niż człowieka teatru – dziwił się ostatnio dziennikarz „Le Monde”. Pozostał „czarnowłosym chłopcem o wyzywającej urodzie” – jak opisywał swojego ucznia Krystian Lupa. Pozory. Kiedy się przyjrzeć uważniej – nieobecne oczy, smutek i melancholia. Krzysztof Warlikowski jest czterdziestolatkiem.
Jak bohater jego ostatniej polskiej premiery, „Kruma” Hanocha Lewina. Sztuka nie ma tego ognia buntu, który był dotąd motorem teatru Warlikowskiego. To przejmująca opowieść o człowieku, który wraca po latach do rodzinnego miasteczka, gdzie, jak w telenoweli, życie zwykłych ludzi toczy się monotonnym rytmem. Wstrząsem będzie dopiero śmierć matki, osoby, która nie tylko dała mu życie (i zatruła je wiecznymi pretensjami), ale przede wszystkim jako jedyna dawała mu poczucie, że do czegoś przynależy. – Warszawa jest miastem uciekinierów – tłumaczy Warlikowski. – Przed katolikami, rodzicami, prowincjonalnością i nietolerancyjnością tego kraju. Zarazem, mówi Lewin, nie do końca można uciec. Sam uciekłem na studia do innego miasta, później za granicę. W pewnym momencie przychodzi jednak refleksja, która cię łączy z tymi miejscami, przywracając tę część osobowości, którą kiedyś odciąłeś. Można powiedzieć, że cały teatr Warlikowskiego jest taką drogą powrotną twórców i widzów do zapomnianych albo odrzuconych, bo wstydliwych czy bolących, części siebie.
Bez ziemi
O Szczecinie, w którym się urodził, mówi: – Niepolski, bezpański, pusty duchowo, bez pokoleń, które pracowałyby na dorobek myślowy tego miejsca.