Ze spółką Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo oprócz prezesa rozstał się członek zarządu Paweł Kamiński (finanse), a Marek Fołtynowicz (strategia) został zawieszony. Szefowie PGNiG nie mieli złudzeń, jaki czeka ich los. Zresztą podczas pierwszego spotkania minister Mikosz uprzedził, że to „jego zbójeckie prawo” i chętnie z niego skorzysta. Jeśli czymś byli wówczas zaskoczeni, to raczej jego kurtuazyjnymi wypowiedziami na temat przygotowania spółki do wejścia na giełdę. Wszystko więc wskazywało na to, że wymiana zarządu gazowego monopolisty odbędzie się w sposób mało zbójecki. Na wniosek ministra skarbu zwołano na 12 grudnia walne zgromadzenie akcjonariuszy PGNiG z zadaniem wyłonienia nowych władz.
Z dnia na dzień widać było jednak objawy rosnącego zniecierpliwienia premiera, który nie mógł się nadziwić, co Marek Kossowski robi jeszcze w PGNiG. Zainteresowany zrozumiał wreszcie aluzję i zadeklarował, że od stycznia 2006 r. odchodzi. Wcześniejsza rezygnacja, wyjaśnił, byłaby dla spółki ryzykowna.
Wydarzenia dość niespodziewanie nabrały jednak tempa. Pod koniec listopada minister Mikosz zaprosił do siebie radę nadzorczą PGNiG na – jak to określono – spotkanie konsultacyjne. Członków rady uprzedzano telefonicznie, że dwóch osób nie będzie, więc przynajmniej niech pozostali stawią się niezawodnie. Pojawili się wszyscy. Minister, jak wynika z relacji uczestników, dość szybko przeszedł do rzeczy i zaproponował, by rozmowę na temat PGNiG przekształcić w formalne posiedzenie rady nadzorczej, która odwoła niemal cały zarząd. Ocaleć miał jeden członek, którego do władz deleguje załoga.
Zapachniało słynnymi wydarzeniami sprzed czterech lat, kiedy to odwoływano prezesa PKN Orlen Andrzeja Modrzejewskiego. Rada przestraszyła się jednak radykalizmu ministra i powiedziała nie.