To, co przedstawił Blair, to kolejne obcinanie wspólnej kasy. Najpierw w ub.r. Komisja przedłożyła swoje propozycje na poziomie maksymalnym (właśnie owe 1,24 proc. DNB). Najwięksi płatnicy Unii niemal jednogłośnie ją odrzucili. Potem poprzedni przewodniczący Rady (czyli szefów rządów państw członkowskich) premier Jean-Claude Juncker z Luksemburga szukając kompromisu jeszcze raz wszystko policzył i w czerwcu br. przestawił naprawdę niezły, kompromisowy projekt.
Ten budżet był sporo niższy od propozycji Komisji, ale cięcia (największe państwa Unii od lat same mają ogromne kłopoty z deficytami narodowymi i muszą oszczędzać, gdzie się da) trudno było uznać za drakońskie. Budżet Unii według wersji Junckera miał wynieść 871 mld euro, czyli 1,06 proc. DNB państw członkowskich. Teraz Blair zjeżdża do 847 mld, czyli 1,03 proc. DNB, a chce ciąć przede wszystkim fundusze przeznaczone dla biedniejszych regionów. Oznacza to dla Polski około 6 mld euro mniej w okresie siedmiu lat. A przecież już niedługo do Unii dołączy Bułgaria i Rumunia. Blaira można więc krytykować co najmniej z dwóch powodów: stanął po stronie tych, którzy „chcieliby większej Unii za mniejsze pieniądze”. Co więcej, oszczędności poczynił głównie na programach rozwojowych krajów najbiedniejszych. Po powszechnym zakwestionowaniu tych pomysłów Brytyjczycy w tym tygodniu pokażą nową, łagodniejszą wersję, ale trudno przypuszczać, że będzie diametralnie różnić się od wstępnej. Pole konfliktu więc pozostaje.
Więcej, czyli mniej
Zanim rozważymy szanse uchwalenia perspektywy budżetowej (to oficjalna nazwa siedmioletniego budżetu Unii), przypomnijmy, jak to było pół roku temu w Luksemburgu. Otóż tam, po burzliwych negocjacjach i ostrej kłótni Francuzów z Brytyjczykami, wydawało się, że zgoda jest na wyciągnięcie ręki.