Od kilku tygodni Roman Szełemej, 44-letni kardiolog z Wałbrzycha, odbiera dziesiątki telefonów z wyrazami poparcia od dyrektorów szpitali, przedsiębiorców, a nawet pracowników wymiaru sprawiedliwości. Powód? To on właśnie zdołał przekonać senatorów, by do nowej ustawy o komornikach dorzucili przepis uzależniający ich zarobki od nakładu pracy. Teraz są nieprzyzwoicie wysokie – opłata za czynności egzekucyjne wynosi 15 proc. od ściągniętego długu, bez względu na to, jak bardzo się przy tym komornik napracował. A zadłużona na ok. 6 mld zł służba zdrowia jest dla 588 komorniczych kancelarii prawdziwą żyłą złota.
„W przypadku zadłużonych szpitali praca komornika ogranicza się do wysłania do Narodowego Funduszu Zdrowia pisma o zajęciu pieniędzy przeznaczonych dla szpitala” – mówił Szełemej na forum senackich komisji, podając przykład szpitala, którym sam kieruje. W ubiegłym roku musiał zapłacić komornikowi aż 860 tys. zł tylko dlatego, bo egzekucją komorniczą był objęty cały kontrakt szpitala wart 9 mln zł. Szełemej szacuje, że tylko w tym roku komornicy na dolnośląskich szpitalach zarobią ok. 20 mln zł, a na całej służbie zdrowia grubo ponad 100 mln zł.
Dr Szełemej przekonuje, że komornikom nie stanie się jednak żadna krzywda. Przeforsowana przez niego poprawka zakłada bowiem, że dłużnik, np. szpital, będzie mógł się odwołać do sądu, jeśli komornicza prowizja wyda mu się wygórowana. Nic więc nie stoi na przeszkodzie, by komornik wyznaczył swoje wynagrodzenie na 15 proc. długu, tyle że tym razem będzie musiał udowodnić, że suma jest adekwatna do poniesionej pracy i nakładów. Zdaniem Szełemeja, gdyby komornicy ustalali swoje wynagrodzenie na poziomie 1 proc.