W biurze krajowym Unii Wolności w obszernym mieszkaniu przy ul. Marszałkowskiej widać sporo młodych ludzi. Przyjeżdżają na rowerach, siadają przed komputerem albo gawędzą przy otwartych oknach. Z życzliwością witają reportera, tym bardziej że dziennikarze ostatnio rzadko tu zaglądali. Jeśli wspominali o UW, to zakładając się o długość jej żywota. A członkowie partii najwidoczniej wzięli sobie do serca wierszyk w 2002 r. dedykowany komentatorom w imieniu unitów przez Andrzeja Wielowieyskiego: „Malinowski robi trumnę, a ja jemu g... umrę”.
Nieśmiałe jaskółki nadziei pojawiły się w maju 2004 r. Wyniki prawyborów do Parlamentu Europejskiego we Wrześni pokazały, że Polacy mają ochotę być reprezentowani przez UW – w Brukseli i Strasburgu. Nikt w te prognozy nie wierzył, ale unici wykazali się refleksem. Na konferencjach prasowych z kamienną twarzą zapewniali, że wynik nie jest zaskoczeniem, bo wzrost popularności ich partii zauważa się od pewnego czasu. I słowo ciałem się stało. 7 proc. spośród oddanych w wyborach europejskich głosów przypadło Unii, a czterej jej przedstawiciele: Bronisław Geremek, Jan Kułakowski, Grażyna Staniszewska i Janusz Onyszkiewicz, pojechali reprezentować Polskę w Europie.
Na kandydatów Unii głosowało prawie pół miliona Polaków. – Do urn poszli zwolennicy jednoznacznych stanowisk: antyeuropejskiego, głoszonego przez LPR, i proeuropejskiego – Unii Wolności – zauważa socjolog prof. Andrzej Rychard. – UW różniła się też od innych partii tym, że wysunęła na listy najlepszych: profesjonalistów i uznanych dyplomatów. Bez wątpienia te wybory były jakby stworzone dla UW. Ale co w kraju?
Otwartość aż do rozmycia
UW jest drugą znaczącą partią, której nie dobiło zesłanie do pozaparlamentarnego czyśćca.