Archiwum Polityki

Obrona konieczna

Po ostatniej potyczce w Iraku, w której zginęło trzech polskich żołnierzy, wzmogły się głosy za wyprowadzeniem stamtąd naszego wojska. Pogląd, że żołnierzy nie wolno narażać na niebezpieczeństwo, sam w sobie jest dość kuriozalny, ale dowodzi też, że nie odpowiedzieliśmy sobie wyraźnie na pytanie – do czego wojsko polskie ma służyć?

Sektor obronny w 2004 r. z budżetu państwa otrzyma 16,7 mld zł (trzy razy więcej niż policja) i podatnicy mają prawo wiedzieć, co – poza ok. 10 tys. żołnierzy przygotowujących się, służących już w zagranicznych misjach albo leczących po nich fizyczne i psychiczne urazy – robi pozostałe 140 tys. żołnierzy i ponad 50 tys. cywilnych pracowników wojska. Czym zajmuje się 70 tys. zawodowych wojskowych, skoro dyżury bojowe pełnią dziś nieliczne pododdziały, a każdego roku szkoli się poniżej 85 tys. żołnierzy z poboru i 2,5 tys. rezerwistów.

Z punktu widzenia innych pracowników sfery budżetowej wojsko wiedzie spokojne życie, bo ma gwarantowany ustawą, bezpieczny dopływ pieniędzy z budżetu. W 2001 r., u schyłku rządów premiera Jerzego Buzka, kiedy resortem obrony kierował Bronisław Komorowski, przyjęto ustawę o przebudowie i modernizacji technicznej oraz finansowaniu Sił Zbrojnych RP w latach 2001–2006. Sejm zdecydował, by do 2006 r. budżet obronny Polski nie był niższy niż 1,95 proc. PKB (planowanego w następnym roku). To wyjątkowy przywilej: armia została wyłączona z budżetowych przetargów, potraktowana lepiej niż nauka, kultura, wymiar sprawiedliwości, oświata – i to w sytuacji kryzysu finansów publicznych.

Przecież akurat żadna wojna nam nie grozi.

Więc dlaczego? Trzeba przyjąć, że była to cena naszego wstąpienia do NATO. Nie znamy szczegółów uzgodnień, bo te negocjacje – w odróżnieniu od rozmów akcesyjnych z Unią Europejską – były tajne; nie wiemy, jak nasi negocjatorzy definiowali i bronili naszych interesów. W każdym razie Polska przyjęła na siebie ok.

Polityka 40.2004 (2472) z dnia 02.10.2004; Ogląd i pogląd; s. 32
Reklama