Wszyscy byli zgodni: bardzo nam się udała 60 rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Huczne obchody, otwarte po wielu latach starań muzeum, trwający nieprzerwanie w mediach serial kombatanckich wspomnień. I wspaniały prezent, jaki zrobił Polakom Norman Davies, wydając monumentalne dzieło pod mickiewiczowskim tytułem „Powstanie 44”. Brytyjski historyk, od lat zakochany w polskich dziejach, napisał, ujmując rzecz w największym skrócie, że Powstanie miało głęboki sens. W towarzyszących premierze książki debatach wypomniano Europie, iż zapomniała o polskim zrywie, ponadto nie wszystkie jeszcze kraje przeprosiły nas za zdrady i zaniechania.
Któż odważyłby się zmącić ów przyjemny rocznicowy nastrój? A jednak znalazł się śmiałek; jest nim Tomasz Łubieński, eseista, autor bardzo popularnej kiedyś książki „Bić się czy nie bić?”, który też postanowił uczcić rocznicę Powstania, z tym że nie jego wybuchu, lecz zakończenia. To nieco odmienna perspektywa, z której zresztą w przeszłości autor oceniał też inne polskie zryw y. Jak się rozpoczynały, wszyscy z grubsza wiedzą, choćby ze szkoły, która jednak pomijała smutny na ogół finał. Podobnie jest z pamięcią o Powstaniu Warszawskim.
„Może wyjściem byłoby ustanowienie dwóch świąt, dwóch rocznic – zastanawia się Łubieński w książce „Ani tryumf, ani zgon...”. – Niech więc po tamtych słonecznych reprezentacyjnych obchodach 1 sierpnia święci się równie uroczyście 63 i ostatni dzień Powstania, 2 października, dzień krótszy, mniej słońca, mniej liści. Tamten pierwszy byłby rocznicą nadziei, ten drugi rocznicą żałoby”.
Dominującym, choć rzecz jasna nie jedynym motywem książki (tym bardziej że eseje powstawały w różnych latach), jest polemika z Normanem Daviesem, o którym Łubieński pisze, zresztą z sympatią, iż „zbytnio uległ urokom polskiej historii, traktowanej jako Boże igrzysko”.