Podczas finałowej gali gdyńskiego festiwalu, chwilę po ogłoszeniu werdyktu, operator skierował światło na Marię Piekorz, matkę laureatki, nauczycielkę akademicką w Uniwersytecie Śląskim. Siedziała wyprostowana, w czerni. Wielkiej urody. Poczuła ulgę: ostatnie trudne dziesięć lat ma jednak swój szczęśliwy finał.
Nikt, kto zna Marysię (mówią tak o Marii dalsi i bliżsi znajomi), nie usłyszał z jej ust słowa skargi. Czasem mówiła po prostu: odcięli telefon, bo za dużo gadałam, gdy Magda kręciła w Bośni, a może w Stanach. Co wieczór dzwoniłam, bo nie mogę zasnąć, jeśli nie mam pewności, że ona jest bezpieczna. Albo: biorę zajęcia na pięciu wydziałach na uczelni, bo lubię moją pracę, mam świetny kontakt ze studentami.
Kiedy po pierwszej nieudanej próbie Magda dostała się na reżyserię do Katowic, a zwłaszcza po „Dziewczynach z Szymanowa” – poruszającej dokumentalnej opowieści o prywatnej szkole dla dziewcząt, Maria już wiedziała, że Magda będzie filmowcem i sama zaczęła żyć filmem. Wszystkie możliwe środki zaczęły służyć ich filmowemu życiu. Nawet gdy wyjazd do Warszawy oznaczał czarną dziurę w budżecie.
Z wyjazdów dokumentacyjnych Magda zaczęła zwozić dziesiątki kaset, oglądały je do 5 rano. Tylko nie zasypiaj – prosiła córka.
– Oglądamy rozmaite fragmenty, trudne puzzle, ona od razu wie, jak ma film wyglądać, od początku do końca. Ja często mam wątpliwości – tłumaczy Maria.
– Przygotowała czternaście wersji „Pręg”. Zadowolona była z czterech. Inni by machnęli ręką, a ona nie. Mamy podobną emocjonalność, ale ja bym odpuściła, a ona nie.
Jest mi źle, przyjedziesz?
Żeby przyjechać na festiwal do Gdyni, Maria szukała w Katowicach opiekuna dla ich psa.