Wierzyliśmy, że Zygmunt po raz kolejny nas oszuka. Od kilku lat żył na przekór orzeczeniom lekarzy. „Przecież to nieprzyzwoitość i bezczelność, mówił – jak zwykle postękując i drapiąc się w głowę – żeby taki staruch jeszcze zawracał ludziom głowę”. A kiedy protestowaliśmy, deklarując, że każdy z nas chciałby być w takiej formie w jego wieku, wykrzywiał się szelmowsko: „Ee... ja tylko udaję, że się trzymam, a jak wyjdziecie, to jestem bezwładny wór”. Przez lata uprawialiśmy ten sam rytuał, pomału nabierając pogańskiego przekonania, że Zygmunt, ten stary oszust, ma jakiś patent, żeby wykiwać śmierć.
Toczył on z nami, swoimi kolegami i przyjaciółmi, a co ważniejsze – z życiem, jakąś swoją grę, mieszając rzeczywistość z wyobraźnią, jak w filmie. Nie mieliśmy nawet pewności, ile ma lat: sądząc z temperamentu – ze 40, gdyby wierzyć jego historycznym wspominkom – co najmniej 120; więc równie dobrze mogło być 86. Sam chwalił się bezwstydnie, że ma sześć różnych życiorysów. Z równym przekonaniem dowodził, że nie ma żadnych krewnych, odrzucając nasze wątpliwości, że przecież genetycznie to jest niemożliwe. Ale u Zygmunta wszystko było jednakowo prawdo- i nieprawdopodobne, wiec musieliśmy przyjąć, że wziął się nie wiadomo skąd.
Jedyne, co było widać, to że jest z jakiegoś wyjątkowego, przedwojennego materiału: upływ czasu, choroba, mało higieniczny tryb życia, w najmniejszym stopniu nie upośledzały funkcjonowania jego mózgu. Niemal do ostatnich dni miał tę samą co zawsze szybkość skojarzeń, ostrość języka, bezbłędne wyczucie konwencji i dowcipu. I fenomenalną pamięć. Ten mózg był wyraźnie upokorzony słabością ciała, okazywał mu pogardę i lekceważenie. Kult brudu, z którym przekornie się obnosił, był jedną z manifestacji tej pogardy wobec ciała, chyba także wobec śmiertelności.