Ten tydzień był przestrogą – co się z naszymi głowami stać może, gdy emocje biorą górę nad rozumem. Najpierw przeżyliśmy trzydniowe szaleństwo wywołane opatrzoną licznymi zastrzeżeniami opinią ministra Szmajdzińskiego, że polskie wojska powinny się wycofać z Iraku, gdy z końcem 2005 r. wygaśnie mandat Rady Bezpieczeństwa. Premier ministra rugał, a opozycja wieszała na nim psy na wyprzódki. Każdy polityk i każdy komentator musiał się wypowiedzieć w sprawie. Jednak nie w sprawie wojny, lecz w sprawie Szmajdzińskiego. Powszechnie uznano, że Szmajdziński miał milczeć, dopóki rząd nie podjął decyzji. Zarzucano mu, że ściągnie na nas atak Al-Kaidy lub niechęć Ameryki. „Skrajna nieodpowiedzialność” – to jedno z delikatniejszych określeń, jakie padły.
Nie wiadomo, skąd się wzięła ta powszechna opinia. W demokracjach obowiązuje zasada, że dopóki rząd (lub prezydent) nie podejmie decyzji, ministrowie swobodnie uczestniczą w debacie. Nawet Rumsfeld i Powell nieustannie wyrażają opinie w sprawach, w których decyzja należy do prezydenta albo do Kongresu. Tych opinii słuchamy z duża uwagą, ale rozumiemy, że są to tylko głosy w takiej czy innej dyskusji.
Kolejne dwa dni upłynęły pod znakiem emocji wywołanych ujawnieniem przez prof. Andrzeja Paczkowskiego notatki z 1984 r., ze spotkania gen. Jaruzelskiego i jego doradców, na temat domniemanych inspiratorów zabójstwa ks. Popiełuszki. Szum powstał taki, jakby po 30 latach odkryto pisemne zlecenie zabójstwa. Znów każdy polityk i komentator musiał się wypowiedzieć. Znów żyliśmy czymś, co miało być ważnym, bulwersującym zdarzeniem, chociaż nim oczywiście nie było. Sam profesor, który jako jeden z nielicznych notatkę przeczytał, od początku podkreślał, że nie jest ona dowodem czyjejkolwiek winy, że podejrzenia wobec gen.