Różne rzeczy nam się w III RP udały, najmniej – drogi. To największa porażka polskiej transformacji. Inni jakoś sobie z tym lepiej poradzili: Czesi i Słowacy, nawet Litwini. Kiedy oni pracowicie budowali kilometr po kilometrze, my byliśmy zajęci tworzeniem ambitnych choć nierealnych planów. Dziś stan dróg stał się wąskim gardłem ograniczającym rozwój ekonomiczny kraju. Zagraniczni inwestorzy, widząc, jaką sieć transportową możemy im zaoferować, rezygnują z budowy swoich zakładów albo lokalizują je w pobliżu południowej i zachodniej granicy, by do minimum ograniczyć kontakt z polskimi drogami. Nasze niedawne prestiżowe porażki w zabiegach o nowe fabryki Peugeota czy Hyundaia to dobra ilustracja.
Sytuacja z roku na rok staje się coraz trudniejsza, bo istniejące drogi, zatłoczone i przeciążone, ulegają szybkiej degradacji. Lawinowo przybywa aut osobowych, jednak dużo większym problemem jest transport samochodowy. Zapaść PKP sprawiła, że dziś coraz więcej towarów nawet takich jak węgiel wozi się samochodami. Wytrzymałość nawierzchni nie jest dostosowana do współczesnych ciężarówek. Były budowane przed laty tak, by mogły po nich jeździć samochody o naciskach na oś od 6 do 10 t. Tymczasem dziś jeżdżą po nich wielkie tiry o nacisku 11,5 t na oś, a jeśli są przeładowane (co często się zdarza), to i więcej. Przejazd jednego takiego kolosa niszczy drogę tak jak przejazd 500 tys. samochodów osobowych. Nic więc dziwnego, że co trzeci kilometr wymaga natychmiastowego remontu, a drugie tyle wytrzyma jeszcze najwyżej rok lub dwa.
Od piętnastu lat mówi się o konieczności stworzenia sieci nowoczesnych autostrad i dróg ekspresowych. Kolejne rządy przedstawiają imponujące plany, tworzą specjalne urzędy i sypią obietnicami. Po nich przychodzą następne, przedstawiają nowe plany, urzędy stworzone przez poprzedników likwidują, by stworzyć własne.