Kolejna niezależna produkcja amerykańska na naszych ekranach i kolejna niespodzianka. Dwudziestodziewięcioletni Zach Braff, mało znany aktor zatrudniany do epizodów, napisał debiutancki scenariusz, obsadził siebie w roli głównej, a następnie sam wziął się za reżyserię. Powinna z tego wyjść megalomańska historia o użalającym się nad sobą młodzieńcu, bezskutecznie pukającym do drzwi wielkich wytwórni. Nic bardziej błędnego! „Powrót do Garden State” przypomina raczej „Billy'ego kłamcę” i szereg innych świetnych filmów brytyjskiej nowej fali z lat 60., gdzie bohaterem jest niepogodzony ze światem nadwrażliwy człowiek. Z antydepresyjnej kuracji wyrywa bohatera wiadomość o śmierci ojca, a powrót do rodzinnego miasta staje się okazją do rozliczenia ze smutną przeszłością. Braff umiejętnie balansuje na granicy powagi i śmieszności, jego film jest groteskową przypowieścią o dojrzewaniu, pokonywaniu egzystencjalnych lęków i o miłości, dzięki której zdobywa się odwagę stawiania czoła rzeczywistości. W Stanach film stał się na nieoczekiwanie młodzieżowym przebojem, gazety pisały, że „jest jak idealna piosenka pop – rzecz, która sprawia, że jednocześnie uśmiechasz się i płaczesz”. Ale to nie jedyna jego zaleta. Ciekawie prezentuje się kapitalnie podpatrzona przez Braffa warstwa obyczajowa, wiele mówiąca o stanach emocjonalnych amerykańskiego pokolenia „Nic”. Wiele wskazuje na to, że film odniesie sukces także w Polsce.
Janusz Wróblewski
++ dobre
+ średnie
– złe