W Warszawie powstaje muzeum PRL. Na apel pomysłodawców i założycieli w czynie społecznym (bo jak nazwać inaczej darmowe zasilanie placówki) przynoszą obywatele pamiątki z epoki. Czego tam nie ma! Stare gramofony, kartki na cukier, papierosy Belweder, zdjęcia pustych półek sklepowych, dyplomy przodowników pracy, gazetki z drugiego obiegu, buteleczki Przemysławki, autoskuter projektu inż. J.Przybylskiego, dystrybutor wody sodowej (bez soku 30 gr, z sokiem 90 gr), sztandar ZMP itd., itp.
Kustosz (przyszły kustosz?) muzeum oświadczył oczywiście, jakżeby mógł inaczej, że ekspozycja ma mieć nie nostalgiczną, broń Boże, ale ostrzegawczą wymowę. Nigdy więcej i temu podobne... Tyle że takiej roli ani rusz spełnić nie może. A dlaczego? Dlatego po prostu, że karykatury z samej swojej natury śmieszą, a nie przerażają. Projekt jest zaś karykaturalny z dwóch co najmniej powodów. Po pierwsze, koncentruje się tylko na wybranej i a priori ideologicznie zakreślonej części tego co peerelowskie. Po drugie, jak widać było w telewizyjnym reportażu, nie rozróżnia się w nim zgoła tego co w PRL od istotnie peerelowskiego. Tymczasem PRL to nawet na poziomie wyposażenia materialnego konstrukcja wysoce złożona. Jego kulturę dnia codziennego, czego inicjatorzy muzeum wydają się nie bardzo rozumieć, podzielić można z grubsza, z całą gamą odcieni pomiędzy, na pięć kategorii: zjawisk, które istniały w PRL bez względu na to, że był to akurat PRL, istniejących pomimo tego, że był to PRL, mających miejsce przeciw PRL, z winy PRL i dzięki PRL. Po kolei.
W każdym miasteczku, a i w większych wsiach we Francji odbywa się przynajmniej raz w roku tak zwana brocante, co przetłumaczyć można w przybliżeniu jako targ starzyzny.