Można bez obawy przypuszczać, że terroryści uderzyli w Brytyjczyków, bo to oni są najbliższym sojusznikiem USA, bo premier Tony Blair pierwszy wsparł George’a Busha po 11 września, a także by wstrząsnąć ogromną, liczącą 1,5 mln osób, społecznością muzułmanów w Wielkiej Brytanii. Co chcieli osiągnąć?
Najpierw pokazać swoją siłę i nienawiść. Potem posiać zwątpienie w siłę Brytanii, może nawet zmienić jej politykę, jak to się stało po podobnych zamachach w Hiszpanii w marcu 2004 r. To pierwsze się udało. Widać, że nieuchwytna Al-Kaida ciągle może przeprowadzić skoordynowane zamachy w wybranym przez siebie momencie. Ale drugiego celu Al-Kaida nie osiągnęła. Brytyjczyków trudno zastraszyć; poza jednym głosem zbuntowanego posła George’a Gallowaya, w parlamencie nie było nikogo, kto by wezwał rząd do zmiany polityki. Ani nie było nikogo takiego na ulicy. Co się dzieje? – zadzwoniliśmy w dniu zamachu do Patrycji O., Polki pracującej w City. – Siedzimy w biurze i klepiemy w komputery. Ja mam do domu tylko pół godziny na piechotę, spoko. Dzwonimy następnego dnia po reakcje. – Byliśmy wieczorem na drinku. To ich nie bierze, to nie z nimi takie numery. Jak trafnie określa tygodnik „The Economist”, społeczeństwo brytyjskie jest resilient, prężne.
Przypomina to wojenną opowieść naszego krewnego, żołnierza, który w czerwcu 1940 r. wylądował („Batorym” z południa Francji bez osłony konwoju, której odmówiono) w porcie Plymouth. Na żołnierzy września, zszokowanych załamaniem Francji i zmęczonych przedzieraniem się do Anglii, czekały w porcie nakryte stoły. Nad głowami ryczały samoloty, bo trwała akurat walka powietrzna. Anglicy i Angielki nawet nie podnosili głów, tylko podawali kawę i koce zmordowanym polskim żołnierzom, starali się powitać jedynych sojuszników, jakich wtedy mieli, i pokazać fason.