I znów przyszedł sezon egzaminów na wyższe uczelnie. Jak co roku przeżywam rozterki właściwe wykładowcom uczelni artystycznych, na których szczególnie trudno odgadnąć, kto naprawdę ma talent, jako że w tych twórczych dyscyplinach i przygotowanie, i bagaż kultury mają znaczenie drugorzędne. Pierwszorzędna jest ta iskra boża, której nie sposób opisać ani przewidzieć. Zawsze żyjemy w zaślepieniu takim przejawem talentu, który już był się objawił (proszę o zachowanie czasu pozaprzeszłego, który na tych łamach, jakże wdzięcznie, przypomina jeszcze autor "Okiem Sępa").
Patrząc na kandydatów marzymy, aby byli tacy, jak ci, którzy już udowodnili, że są świetni. Kiedy sam zdawałem na Wydział Reżyserii Szkoły Filmowej w Łodzi, widziałem, jak komisja egzaminacyjna wypatrywała pośród kandydatów nowego wcielenia Jurka Skolimowskiego, który był ostatnim potwierdzonym sukcesem szkoły - przed nim szukano różnych nowych Polańskich, a dziś wszyscy egzaminatorzy, czy to w Łodzi, czy też w Katowicach czekają, by się objawił jakiś Krzysztof Kieślowski. A on się nie objawi i będzie zamiast niego ktoś inny, prawdopodobnie na pierwszy rzut oka nieprzystosowany, mało komunikatywny, nieprzyjemny, który za parę lat nam pokaże oblicze polskiego kina w dwudziestym pierwszym wieku.
Na uczelniach akademickich jest stosunkowo łatwiej. Piszę to z perspektywy egzaminatora, a nie egzaminowanego. Chodzi o sprawdzenie wiadomości (bo nie można na wyższej uczelni nadrabiać całej szkoły średniej), ale przede wszystkim chodzi o to, by odnaleźć spośród kandydatów tych, którzy są chłonni, potrafią kojarzyć i będą w stanie się nauczyć tego, co przewiduje dana dyscyplina. Zdolność do uczenia jest uniwersalna i po prawdzie kto umie się uczyć jednego przedmiotu, ten zazwyczaj da sobie radę z każdym innym, czego widome dowody dali w latach pięćdziesiątych ci wszyscy, którym ze względu na pochodzenie klasowe trudno było się dostać na jakąś wyższą uczelnię i musieli startować nie bacząc na własne upodobania.