Na spotkanie z Adamem Rotfeldem, sekretarzem stanu w polskim MSZ, Josi Beylin przyjechał niemal prosto z hotelu Moevenpick na jordańskim brzegu Morza Martwego. Tam właśnie, nie przy okrągłym, lecz kwadratowym stole, podpisany został ostatecznie protokół Porozumienia Genewskiego. Wypracowany w pocie czoła, wykrzyczany, wykłócony, stokrotnie poprawiany, zaczyna pływać w mętnej wodzie konfliktu bliskowschodniego.
Nowy ambasador RP w Izraelu Jan Wojciech Piekarski, noga założona na nogę, słucha uważnie. Jego zastępca notuje każde słowo. Beylin odnosi się do tego spotkania ze szczególną powagą. Adam Rotfeld wraca do Warszawy, a za kilka miesięcy Polska będzie członkiem Wspólnoty Europejskiej. Listy gratulacyjne z Waszyngtonu, Moskwy i Londynu na pewno dały Beylinowi sporo satysfakcji, ale co liczyć się będzie w przyszłości, to przede wszystkim globalna, europejska polityka. Porozumienie Genewskie przewiduje powołanie międzynarodowego ciała, a także międzynarodowych sił zbrojnych monitorujących realizację poszczególnych paragrafów. Josi Beylin zdaje sobie sprawę, że głos Rzeczypospolitej będzie miał swój ciężar gatunkowy. Patrząc daleko w przyszłość, już teraz inwestuje swój czas i swoje wysiłki.
Na razie Geneva Accord, jak się ten dokument oficjalnie nazywa, jest papierem wartościowym bez pokrycia. Dr Josi Beylin przez ponad dwadzieścia lat stał w światłach rampy jako bliski współpracownik Szimona Peresa i jeden z czołowych architektów porozumień z Oslo, minister i poseł do parlamentu. Dzisiaj jest politykiem, od którego odżegnała się nawet jego własna Partia Pracy. Skrajna prawica domaga się postawienia go pod sąd za zdradę stanu. Premier Szaron twierdzi, że prowadząc rokowania z Palestyńczykami uzurpował sobie przywileje stanowiące wyłączną domenę demokratycznie wybranego rządu.