W latach 70. objawieniem stało się malarstwo australijskich aborygenów. Wcześniej traktowane jak banalny folklor, pokazywane było pomiędzy bumerangami a dzidami wyłącznie na etnograficznych wystawach. Dekadę później świat zachodniej sztuki zachwycił się Rosjanami. Klientów na Zachodzie nie trzeba było długo przekonywać. Rosjanie, choć mocno zapóźnieni wobec nowojorskich czy paryskich -izmów, posługiwali się podobnymi kodami kulturowymi. I nawet, zdawałoby się hermetyczne i niemożliwe do odczytania przez laika, malowidła aborygenów cieszyły się popularnością dzięki – jak uważał Ryszard Bednarowicz, wybitny australijski znawca tematu – „wizualnemu ich podobieństwu do dokonań geometrycznej abstrakcji i minimalizmu”.
Obie mody całkiem odmiennie wytrzymały próbę czasu. Dokonania australijskich autochtonów ciągle mają się świetnie. Pod koniec lipca odbyła się w Sydney aukcja współczesnej sztuki aborygenów. Wpływy przekroczyły 7 mln dol., a obraz żyjącej artystki-prymitywistki Emily Kngwarreye sprzedano za ponad pół miliona dolarów. I pomyśleć, że płótna warte dziś majątek, jeszcze w latach 70. bez trudu kupić można było po kilkanaście dolarów. „Rynek współczesnej sztuki aborygeńskiej szacowany jest w skali roku na 80–100 mln dol.” – napisano w internetowym portalu ArtInfo.
Natomiast efemeryczna okazała się moda na Rosjan. Po kilkuletniej euforii Zachód odwrócił się do Moskwy i Petersburga plecami. O wielu twórcach, którzy wyemigrowali, nagle wszyscy zapomnieli. „Niektórzy nie byli dość silni, aby walczyć i zaczęli pić lub w ogóle porzucili sztukę. Większość grup artystycznych przestała istnieć” – pisał przed paru laty rosyjski krytyk sztuki Władimir Perts. Oto cena, jaką płaci życiu jeszcze przed chwilą wielbiona, a później nagle porzucona kochanka.