To się zaczęło jeszcze we wrześniu od wypowiedzi Andrzeja Olechowskiego „Nie warto umierać za Niceę”, potem z całą mocą w debacie sejmowej Jan Maria Rokita – czy oni są w tej samej partii? – przeciwstawił mu romantyczne hasło: „Nicea albo śmierć”. Nasz tygodnik wzywał do umiaru, ale gdzie tam! Mamy teraz wojnę na pióra intelektualistów: rozmaite wybitne postacie, nie tylko byli ministrowie spraw zagranicznych czy politolodzy, lecz profesorowie dyscyplin tak różnych jak ornitologia czy kultura antyczna podpisują listy adresowane do opinii publicznej. Jeden za Niceą, to jest w obronie układu, który i tak wejdzie w życie (już w maju 2004 r. i będzie tak czy owak obowiązywał do 2009 r., kiedy mają wejść w życie proponowane w konstytucji zmiany), drugi – raczej za projektem konstytucji europejskiej, która – choć odległa – jest teraz przedmiotem obrad w Unii. Emocje wzniosły się tak wysoko, że przywódca PiS Jarosław Kaczyński z góry odrzuca wszelki kompromis jako „zgniły”, przepowiada osłabienie naszej pozycji w Unii, widzi Polskę jako państwo ubezwłasnowolnione, klienta Niemiec, co więcej, daje do zrozumienia, że w ogóle nie chce żadnej konstytucji europejskiej. Zwolennikom kompromisu z góry zarzuca kapitulanctwo i omal zdradę narodową, umieszcza ich w „partii białej flagi”.
Doszliśmy do punktu, w którym trzeba wyraźnie odróżnić taktykę od strategii. Jak nam przypomina Jan Nowak-Jeziorański, polityka zagraniczna nie ma nic wspólnego z konkursem piękności. Polska nie musi się podobać partnerom, powinna natomiast walczyć o swoje interesy. To nikogo dziwić nie będzie. Żeby zdobyć dobry dla siebie kompromis – trzeba się stawiać; rząd przyjął, że będzie się stawiać w sprawie systemu głosowania.