Od rana czułem się źle – bolały mnie mięśnie, miałem gorączkę. O tej porze roku to nic nadzwyczajnego. Lekarka, po rutynowym osłuchaniu płuc i obejrzeniu gardła szybko postawiła diagnozę: przeziębienie, ale trzeba wziąć antybiotyk. Przypadek chciał, że tego samego dnia spotkałem znajomego lekarza specjalizującego się w chorobach zakaźnych. Zapytałem go o zdanie na temat przepisanego antybiotyku. Jego diagnoza była prosta: zaatakował mnie wirus podobny do wywołującego grypę, ale mniej groźny. Jedyne co powinienem robić, to brać środki przeciwzapalne na złagodzenie objawów i zbicie gorączki, pić herbatę z sokiem malinowym i wygrzać się w łóżku.
Takich osób jak ja, którym niepotrzebnie przepisuje się antybiotyki, jest w Polsce i na świecie tysiące. Zwłaszcza teraz, gdy zaczyna się grypa, a przede wszystkim przypominające ją infekcje wirusowe. Wielu lekarzy przepisuje wówczas lekką ręką antybiotyki. A pacjenci pokornie je łykają, nie zdając sobie sprawy, że leki te skuteczne są wyłącznie w walce z bakteriami. Na wirusy pomogą tyle co mleko z miodem i cytryną.
Ale nie tylko lekarze są winni. Stuart B. Levy, profesor w amerykańskiej Tuffs University School of Medicine, twierdzi, że nawet 80 proc. lekarzy przyznaje się do przepisywania antybiotyków na żądanie pacjentów. Trudno więc się dziwić, że w USA przed pięćdziesięciu laty produkowano ponad 900 ton antybiotyków rocznie, a dzisiaj wytwarza się ich 11 tys. ton.
W Polsce sytuacja wygląda jeszcze gorzej. W sezonie jesienno-zimowym sprzedaż antybiotyków poza szpitalami wzrasta nawet czterokrotnie, choć w okresie tym ludzie chorują przede wszystkim na infekcje wirusowe. W ciągu ostatnich siedmiu lat konsumpcja tego rodzaju medykamentów zwiększyła się u nas o 30 proc.