To pierwszy i ostatni Verdi na naszej scenie – zapowiada dyrektor Warszawskiej Opery Kameralnej Stefan Sutkowski. Nic dziwnego, bo już samo wyobrażenie sobie dzieła operowego klasyka w najmniejszym chyba teatrzyku świata sprawia niemałe trudności. Jednak „Falstaff”, ostatnia opera napisana przez Verdiego niemal osiemdziesięcioletniego, dzieło pełne komizmu ciepłego i gorzkiego zarazem, kontynuujące tradycję opery buffo, jest jedynym, które na tej scenie jest w stanie się sprawdzić. Także dlatego, że nie wymaga dużej obsady orkiestrowej i wokalnej, nie ma tam wielkich chórów, rzecz rozgrywa się między kilkoma osobami, pysznie zarysowanymi typami. Ryszard Peryt zastosował w swojej inscenizacji konwencję minimalistyczną: postaci wchodzą, wychodzą i zaglądają przez okienka i drzwi w czarnej ścianie, liczba mebli i rekwizytów, acz tradycyjnych, ograniczona jest do minimum. Cała akcja okazuje się snem głównego bohatera, postaci komicznej i odrażającej zarazem. Jerzy Artysz stworzył wspaniałą kreację: jego Falstaff, choć istotnie jest postacią żałosną, ma w sobie jednak coś, co sprawia, że myślimy: no, ale kiedyś to on na pewno był donżuanem...
Dorota Szwarcman
++ dobre
+ średnie
– złe