Polscy żołnierze ginęli w misjach pokojowych już wcześniej, ale śmierć majora Hieronima Kupczyka, pierwszego Polaka zabitego w operacji irackiej, wyznacza zupełnie nową sytuację. Tak jak odmienna od poprzednich misji, spełnianych głównie pod barwami ONZ, jest polska obecność w Iraku. Polscy żołnierze pojechali tam stabilizować pokój, pomóc wyłonić demokratyczne władze, umożliwić rozpoczęcie odbudowy – z pomocą wielu państw świata, również tych niechętnych interwencji. Trafili de facto na szczątkową wojnę, toczoną zza węgła, która się nasila i przynosi siłom alianckim coraz więcej ofiar. Czy zatem zawiodło rozeznanie i kalkulacje, czy zgłosiliśmy się do innej roli, niż w istocie przychodzi nam odgrywać? Takie kwestie najuczciwiej jest oceniać z dłuższej niż dwumiesięczna perspektywy. Kiedy wszystko wbrew obawom idzie gładko i sprawnie, historia łatwo przyznaje rację. Kiedy zaczynają się kłopoty, kiedy wkracza śmierć, łatwo o moment zwątpienia i pospiesznych sądów.
Śmierć polskiego oficera, jak można się było spodziewać, przywołała pytanie podstawowe: po co? Co właściwie robimy w tym ze wszech miar obcym Iraku? Trzeba na to pytanie sobie, czyli społeczeństwu, uczciwie odpowiedzieć. Przez długie lata z powodu ograniczonej suwerenności Polska nie miała polityki zagranicznej w pełnym tego słowa znaczeniu. Od ponad dekady możemy ją prowadzić. Ta wolność jest wspaniała jak każda wolność, ale też bywa kosztowna. Właśnie zaczęliśmy płacić cenę. Polska mogła nie stanąć tak zdecydowanie po stronie Ameryki, ale uczyniła to, w podzięce za przyjęcie do NATO (i za natowski parasol bezpieczeństwa), w odruchu solidarności po tragedii 11 września (i w poczuciu, że terroryzm jest zagrożeniem globalnym). Również ze świadomością, że nałożone na nią zostały nowe obowiązki. Klub silnych demokracji, do którego wstępujemy, ma bowiem dodatkową misję do spełnienia: musi stać na straży wartości, które respektuje, stara się o nie walczyć pod każdą szerokością geograficzną.