Clark jest jednym z dziewięciu kandydatów do nominacji prezydenckiej w Partii Demokratycznej, której spadł jak z nieba. Od lat 70. do demokratów przylgnęła opinia gołębi, stronnictwa niezbyt wiarygodnego w sprawach obronności i bezpieczeństwa. Za prezydenta Jimmy’ego Cartera USA przespały rosnącą potęgę militarną ZSRR, a Bill Clinton, który wywinął się od służby w Wietnamie, nie cieszył się zaufaniem generalicji.
Większość obecnych pretendentów opiera swą kampanię na krytyce wojny w Iraku, co wystawia ich na zarzut pacyfizmu. Clark również atakuje Busha za Irak, ale nie sposób oskarżyć go o miękkość czy brak patriotyzmu. Jako czterogwiazdkowy generał wie, co mówi, a w kampanii jugosłowiańskiej okazał się jastrzębiem. Nic więc dziwnego, że mimo przystąpienia do prezydenckiej rywalizacji dużo później niż inni, w sondażach wysunął się na czoło i w ciągu miesiąca zebrał więcej funduszy na kampanię wyborczą niż kilku jego czołowych konkurentów razem wziętych w ciągu pół roku.
Ale czy generalski życiorys Clarka wystarcza do sukcesu, choćby w wyścigu o partyjną nominację? Historia wskazuje, że wojskowe CV, nawet bohaterskie, nie gwarantuje nie tylko Białego Domu, ale nawet skromniejszej kariery politycznej. Spośród 43 amerykańskich prezydentów około tuzina to emerytowani generałowie, z czego połowa to weterani-bohaterowie wojny secesyjnej, z dowódcą wojsk Unii Ulyssesem Grantem na czele. Tylko czterech jednak było zawodowymi wojskowymi: Jerzy Waszyngton, Zachary Taylor, wspomniany już Grant i Dwight Eisenhower. Historycy oceniają ich rozmaicie.
Waszyngton, wódz armii w wojnie rewolucyjnej, był równie wybitnym prezydentem. Za swoich rządów zręcznie manewrował na arenie międzynarodowej, opowiadając się m.in. za neutralnością w wojnie Francji z Anglią, która zbyt wiele kosztowałaby dopiero co narodzone państwo.