Beata Czerniewska, efektowna wysoka blondynka, lat 30, absolwentka Wydziałów Stosunków Międzynarodowych i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Warszawskim, kiedyś modelka, teraz zajmuje się biznesem. Od dwóch lat żyje w nieustannym stresie, popadła w depresję, korzysta z pomocy psychoterapeuty. To efekt przygody, jaka spotkała ją w nocy z 17 na 18 sierpnia 2001 r. na lotnisku w Wenecji.
Przyleciała z Warszawy przez Zurich o 22.30. W Padwie, dokąd zmierzała, miała zarezerwowany hotel. Jechała do przyjaciela, znanego adwokata Alexandra Dandera z Bolzano. W planie miała nawiązanie kontaktów handlowych, zamierzała bowiem sprowadzać do Polski włoskie wina i sery. Posiadała własną firmę. Zamierzała też zrealizować czek wart w przeliczeniu ok. 17 tys. zł – było to rozliczenie za interes, jaki wcześniej przeprowadziła z włoską firmą. Przy sobie miała kartę kredytową, 500 dol., 100 tys. lirów i 400 zł. We Włoszech bywała często, jak skrupulatnie wyliczyła, ta wyprawa była 55 z kolei, nigdy nie weszła w tym kraju w konflikt z prawem (ani w żadnym innym, a podróżowała po całym świecie), nie była notowana na policji. Posiadała bilet powrotny do Polski na 1 września. Do dzisiaj zachodzi w głowę, jaki był powód, że policja graniczna na lotnisku w Wenecji uznała ją za osobę podejrzaną.
Może błędem było, że na pytanie policjanta, czy mówi po włosku, odpowiedziała, że woli po angielsku. Usłyszała wtedy, jak funkcjonariusz graniczny powiedział do kolegi: „Zostawimy ją na koniec”. Włoski zna bardzo dobrze, wszystko zrozumiała. Zastanawiała się, o co pogranicznikom może chodzić. Kiedy odprawiono już innych pasażerów, zabrano się za panią Beatę.