Hubert Costa, były partyzant z Bangladeszu, lat 50, w Polsce od 28 lat, obywatelstwo od 1994 r. Medycyna we Wrocławiu, chirurg, radny województwa dolnośląskiego. Żona Polka. Tą całą polityką jest już trochę rozczarowany. Do wyborów szedł z przekonaniem, że upadek szpitala, w którym pracował, to ofiara rządów Buzka. Ponieważ władza nad szpitalami leży w sejmikach, postanowił właśnie tam się znaleźć. – Jestem Polakiem obcego pochodzenia. Aby być na świeczniku i nie stracić pozycji, trzeba się trzy razy bardziej starać niż rdzenni Polacy – uważa Costa.
Do Samoobrony wstąpił, bo tylko to ugrupowanie dawało miejsca na liście za darmo. On był człowiekiem z twarzą, interesowały się nim media, stał się jednym z nieformalnych liderów zajmujących się służbą zdrowia. Po wyborach ugrupowanie Leppera zawiązało lokalne koalicje z SLD, a Costa wszedł do zarządu województwa. Po kilku miesiącach skończyła się sielanka, koalicję rozbito, a Costa teraz nie bardzo potrafi odnaleźć się w nowych warunkach. Dziś opozycja zarzuca mu, że wbrew Samoobronie poparł unitę Piotra Borysa na nowego członka zarządu. Mówi się, że obiecano mu za to wygranie konkursu na ordynatora w legnickim Wojewódzkim Szpitalu Specjalistycznym, gdzie teraz pracuje w izbie przyjęć, a po godzinach jeździ karetką. – To nieprawda – gwałtownie protestuje Costa, któremu szybko przyszło zasmakować uroków lokalnej polityki. Dyscyplinę klubową łamał w sumie trzy razy, oliwy do ognia dolał ostatnią decyzją o opuszczeniu klubu Samoobrony. Walczą w nim sprzeczne lojalności – wobec partii i wobec zarządu. – Nie wygrałem wyborów jako członek Samoobrony, ale jako Hubert Costa, lekarz – zapewnia.