Nie chwaląc się, byłem ostatnio na kilku premierach w stołecznych teatrach. Chwalić się zresztą nie ma czym, ponieważ bywanie na premierach najwyraźniej przestało się liczyć w hierarchii towarzyskich obowiązków warszawskich elit. Pisma kolorowe nie zamieszczają przecież zdjęć z popremierowych bankietów, z reguły nadzwyczaj skromnych. Do teatru nie fatygują się też nasi politycy, z wyjątkiem marszałka Borowskiego, który w miarę możliwości dzielnie reprezentuje kręgi parlamentarne. Jest już zaś tradycją, zapoczątkowaną przez Kazimierza Dejmka – który miał zresztą powody, żeby nie lubić teatru – że na premiery nie przychodzą z zasady ministrowie kultury, bo to przecież nie należy do ich statutowych obowiązków. Na ostatniej premierze w Narodowym wszystkie miejsca zarezerwowane dla vipów ziały pustką. Niektóre po zgaszeniu świateł zajęła młódź studencka, która w odległych czasach musiała okupować sektor pod ścianami. Tak więc obecnie premiery niczym nie różnią się od późniejszych zwyczajnych przedstawień, może jedynie tym, że niektórzy aktorzy nie zdążyli opanować tekstu, więc z konieczności w jednej z głównych ról występuje sufler. Wprawdzie oklaski trwają dłużej, ale to już tylko pusty rytuał, wykonywany mechanicznie – tak samo klaszcze się dzisiaj po zwykłej chale, jak i po przyzwoitym przedstawieniu. Kiedyś premiera w teatrze była świętem, dziś to kolejny zwyczajny dzień pracy.