W epoce Bizancjum było ich ponoć pół miliona. Gdy święty Jan opisywał spotkanie Chrystusa z Samarytanką przy studni u podnóża góry Gerizim, wciąż jeszcze stanowili większość ludności Samarii. Dzisiaj w osiedlu Kiriat Luza na gołych zboczach góry Gerizim, dziesięć minut samochodem z centrum Nablusu, żyje ich zaledwie 308 dusz. W Kiriat Markeh koło Tel Awiwu mieszka ich tyle samo.
Na każdym kroku i przy każdej okazji podkreślają swoją neutralność. Przecież nie są ani Żydami, ani Palestyńczykami. Ironią losu jest, że posiadają paszporty jordańskie, bo do wojny sześciodniowej (w 1967 r.) Zachodni Brzeg stanowił integralną część królestwa haszydzkiego. Ale mają także palestyńskie oraz izraelskie dowody osobiste. Beniamin Tsedaka, redaktor miesięcznika „Wiadomości Samarytańskie”, powiada z nieco ironicznym uśmiechem, że podczas licznych ulicznych kontroli muszą się chwilę zastanowić, z której kieszeni wyciągnąć odpowiedni dokument.
Kim więc właściwie są? Według własnej mitologii Samarytanie wywodzą się z zaginionych plemion żydowskich, ale brak jakichkolwiek naukowych dowodów potwierdzających tę teorię. Jaser Arafat nazywa ich palestyńskimi Żydami. Od stycznia 1996 r. w palestyńskim parlamencie zasiada samarytański poseł Saloum ibn Amram. Głosy w okręgu Nablusu zapewniło mu osobiste poparcie Arafata. Było to, rzecz zrozumiała, posunięcie polityczne, mające na celu udowodnić, że także po zakończeniu okupacji żydowscy osadnicy na Zachodnim Brzegu będą mogli żyć w swoich osiedlach jako równoprawni obywatele wolnej Palestyny.
Równouprawnienie to stoi jednak pod poważnym znakiem zapytania. Składając przysięgę wierności Saloum zapowiedział, że nie będzie zabierał głosu w sprawach dotyczących konfliktu z Izraelem. Odebrano mu także przywilej uczestniczenia w debatach traktujących o wewnętrznych sprawach palestyńskiego establishmentu.