Archiwum Polityki

Nosferatu Wagner

Za Richardem Wagnerem ciągnie się czarna legenda ulubionego kompozytora Hitlera. W Izraelu jego muzyka jest wciąż zakazana, w Polsce też miewał status wypędzonego. Teraz wraca w wielkich spektaklach. Czy tej muzyki da się słuchać bez niedobrych skojarzeń.

Wielki Placido Domingo zapowiadał występ w stołecznej Operze Narodowej jako Zygmund w „Walkirii”. We Wrocławiu Opera Dolnośląska wystawia „Złoto Renu” i planuje cały cykl „Pierścienia Nibelunga”.

Jak kilkanaście lat temu o Robercie Satanowskim, ówczesnym dyrektorze warszawskiego Teatru Wielkiego, tak dziś o szefującej Operze Dolnośląskiej Ewie Michnik mówi się, że ich wola przywrócenia naszym scenom Wagnera jest aktem odwagi. Polska wydała wielu wspaniałych wagnerowskich śpiewaków – jak choćby bracia Jan i Edward Reszke, którzy występowali na deskach zarówno teatru w Bayreuth jak i nowojorskiej Metropolitan Opera (wdowa po kompozytorze nazwała nawet Jana najlepszym Tristanem w dziejach). „Lohengrin”, „Tannhäuser” czy części tetralogii „Pierścień Nibelunga” były przed wojną wielokrotnie wykonywane na ziemiach polskich. Nigdy jednak – przed inicjatywą Satanowskiego z lat 80. – nie zaistniał tu na jednej scenie cały cykl „Pierścienia Nibelunga” („Złoto Renu”, „Walkiria”, „Zygfryd” i „Zmierzch bogów”). Dyrektor warszawskiej opery był tym odważniejszy, że w PRL w ogóle wystawianie Wagnera – ze względu na hitlerowskie konotacje – było ograniczane.

Ewa Michnik ma równie niełatwą sytuację, kto wie czy nawet nie trudniejszą. Wrocław, stolica Ziem Odzyskanych, był traktowany przez władze PRL w sposób szczególny: w tamtejszej operze nie wolno było grać w ogóle dzieł niemieckich! Dopiero w 1977 r. ten sam Robert Satanowski, ówczesny szef teatru, wystawił „Fidelia” Beethovena. Cóż więc mówić o dramatach Wagnera, germańskich do szpiku kości.

Polityka 41.2003 (2422) z dnia 11.10.2003; Kultura; s. 77
Reklama