Nie ucichły jeszcze wiwaty na cześć Justine Henin-Hardenne, która w pięknym stylu pokonała swoją rodaczkę Kim Clijsters, gdy w belgijskich domach rozgorzała dyskusja: bierze czy nie bierze? A jeśli tak, to co? Czy tylko kreatynę, której nie ma na liście produktów zakazanych przez MKOl, czy coś więcej?
Jak zwykle w Belgii linia podziału przebiega wzdłuż granicy językowej. Rzucane niby mimochodem uwagi o „gwałtownym przyroście masy mięśniowej” Justine padły na podatny grunt u Flamandów. Nie mogli pogodzić się, że ich Kim, tenisistka numer jeden na świecie (w klasyfikacji WTA), już drugi raz w kluczowym momencie uległa francuskojęzycznej Justine. W końcu Walonia, gdzie urodziła się Justine, to kraina biedna, pogrążona bezpowrotnie w kryzysie, zamieszkana przez ludzi gnuśnych, niezdolnych do nauczenia się flamandzkiego, za to przeżerających flamandzkie pieniądze w postaci zasiłków dla bezrobotnych i świadczeń lekarskich. Taka ziemia może wydać pedofila-mordercę Marca Dutroux, ale nie pogromczynię Kim.
Aluzje pojawiły się już po zwycięstwie Justine nad Kim na kortach Rolanda Garrosa. Ale prawdziwą wojnę gwiazd spowodował dopiero wrześniowy triumf Henin na nowojorskich kortach Flushing Meadows. „Chcecie, żebym powiedział wam, dlaczego Justine regularnie pokonuje Kim w tym roku? Ponieważ masa jej mięśni podwoiła się i ma dziś ramię jak Serena Williams” – skomentował 8 września przegraną swojej córki Leo Clijsters, były piłkarz, w wywiadzie dla flamandzkiej gazety „Het Laatste Nieuws”.
Najgłośniejszym echem odbiła się wypowiedź najlepszego obecnie tenisisty belgijskiego, też Flamanda, Filipa Dewulfa: „W Stanach Zjednoczonych (Justine trenowała u Pata Etcheberry’ego na Florydzie – przyp. J.S.) mniej uważa się na odżywki.