W jednej z dobrych legnickich szkół uczniowi ukradziono plecak. Chłopak był, jak się to mówi, z „dzianego domu”, wraz z plecakiem przepadła też dobra komórka i inne cenne przedmioty. Ojciec ucznia, znany w Legnicy biznesmen, przyszedł ze skargą do dyrektorki szkoły, ta przyrzekła zaś, że sprawę niezwłocznie wyjaśni i powiadomi policję. Rzecz wydawała się łatwa do załatwienia, zwłaszcza że dość szybko wytypowano podejrzanego, który w dodatku niespecjalnie wypierał się kradzieży. Mijały jednak dni, po plecaku ani śladu, a o całej historii głucho. Po kilku kolejnych rozmowach z dyrekcją ojciec nie wytrzymał i – dosłownie – wziął sprawy w swoje ręce: wraz ze swoimi ochroniarzami wkroczył do szkoły, wyprowadził z niej winowajcę i zawiózł go na policję. Ta teraz ma problem, bo zajęła się już nie tylko nieletnim złodziejem, ale i powiadomiła prokuratora o jego uprowadzeniu z terenu szkoły, bo takiego czynu dopuścił się krewki przedsiębiorca.
Na wysokości zadania nie stanęli też pedagodzy w Toruniu: wprawdzie w sławnej już sprawie znęcania się nad anglistą zapadły surowe wyroki – no bo co może być gorszą karą szkolną od relegowania? – to jednak dręczycieli tylko na pozór potraktowano stanowczo i bezwzględnie. Od decyzji o wyrzuceniu istnieje wiele procedur odwoławczych (patrz ramka „Zanim cię wyrzucą”, jeśli sprawa dotrze do ostatecznej instancji, czyli Naczelnego Sądu Administracyjnego, mogą upłynąć długie miesiące, w których ci sami uczniowie w tych samych ławach szkolnych będą mogli komuś innemu zakładać kubeł ze śmieciami na głowę. Finał sprawy toruńskiej w swej istocie bardziej odsunął problem, niż go rozwiązał.