Krystyna Kurczab-Redlich: Czy wybory prezydenckie w Czeczenii zmienią stosunek narodu do pana? Zagnany w góry i odcięty od republiki odczuwa pan ze strony rodaków poparcie dla ruchu oporu czy raczej sprzeciw?
Asłan Maschadow: To nie są wolne wybory. To jest farsa i kolejna próba robienia dobrej miny do złej gry. Nic nowego w stosunkach rosyjsko-czeczeńskich. W grudniu 1995 r., kiedy przeprowadzano wybory Doku Zawgajewa na szefa republiki, podobnie zastraszano ludność. Składano te same obietnice. Podpisano nawet umowę o rozdziale kompetencji między Rosją a Czeczenią. Tym razem po wyborach mają podpisać ją na nowo.
Dzisiaj niestety naród czeczeński znajduje się w najokrutniejszym reżimie łagru. Jeśli ktoś idzie do lokalu wyborczego pod lufą automatu – nie można mieć do niego pretensji. Nie ich potępiamy, lecz tych, którzy z wysokich międzynarodowych trybun udają, że w Czeczenii wszystko jest w porządku, że sytuacja sprzyja powszechnemu i swobodnemu wyrażaniu woli przez wyborców.
Mam pewność, że ludzie odnoszą się do mnie jak do kogoś, kogo sami wybrali. Mojej kandydatury nikt Czeczenom nie narzucał. Wybrano mnie na prezydenta właśnie dlatego, że sprzeciwiałem się, stawiałem czynny opór jako szef sztabu sił zbrojnych Czeczeńskiej Republiki Iczkeria. Czeczeni, mimo całej swej dobroci, nie do tego stopnia są naiwni, by nie pojmować, że nasz opór to odpowiedź na barbarzyńską agresję, a nie odwrotnie. Tylko aktywne akcje naszych bojowników ograniczają barbarzyństwo rosyjskich bandytów. Żałuję, że brak nam sił, by należycie chronić ludność cywilną.
Mimo że połowa Czeczenii leży w górach, nie ma ani jednego rejonu, gdzie bym od czasu do czasu nie bywał. Geografia naszego oporu nie ogranicza się wcale do gór. Równiny też chcą walczyć.