Archiwum Polityki

Artur Z. nie żyje

Przeczytałem wczoraj w regionalnej gazecie, że w N. umarł w wieku pięćdziesięciu trzech lat Artur Z. Miał, jak wynika z nekrologu, żonę, troje dzieci, siostrę, rodziców i teściową, którzy wszyscy pozostają w nieutulonym żalu. Nabożeństwo żałobne odbędzie się w N., w farze. Przeczytałem i zrobiło mi się ogromnie smutno.

Nie znałem Artura Z., chociaż właściwie nie mogę być tego do końca pewny, gdyż przejeżdżałem parokrotnie przez N., a raz się nawet zatrzymałem i jadłem w miejscowej knajpie, zaszedłem też na pocztę i kupiłem papierosy na rynku. Nie można przecież wykluczyć, że Artur Z. – w krótkim inseracie nie wspomina się o tym, jak zarabiał pieniądze – był kelnerem, pracownikiem poczty albo kioskarzem. W takim zupełnie teoretycznym przypadku byłoby możliwe, że nawet zamieniliśmy kilka słów. W każdym razie na pewno nie znałem go bliżej, to znaczy nawet na sposób, który określa się „znajomością z widzenia”. Mogło to być – choć powtórzę: jest to niezwykle mało prawdopodobne – co najwyżej jednorazowe zetknięcie, ulotne i niepozostawiające śladu w życiorysie, czyli po prostu niebyłe. Zresztą samo N. pamiętam słabo. Na pewno jest przy rynku kościół i sporo sklepów. Taki opis pasuje wszakże do dziewięćdziesięciu procent polskich miasteczek. Wydaje mi się, co mogłoby już być jakimś znakiem szczególnym, że nie było żadnego pomnika. Ale i tego nie jestem całkowicie pewny.

Dlaczego więc tak się przejąłem śmiercią Artura Z.? Chyba właśnie dlatego. Bo nie znałem go, nie zdążyłem poznać, a teraz już na pewno nie będzie mi to dane. Nie wiem oczywiście, czy warto byłoby go poznać. Być może był zapitym i ogłupiałym łachmytą, bił żonę, troje swoich dzieci i teściową, jeśli oczywiście mieszkała razem z nimi, badania wykazują bowiem, że bliskich krewnych i powinowatych biją Polacy najchętniej na własnym podwórku.

Polityka 37.2003 (2418) z dnia 13.09.2003; Stomma; s. 98
Reklama