Archiwum Polityki

Nie dali umrzeć

Nasz bój o Niceę spotkał się z najgorszym przyjęciem – obojętnością

Nie ma co ukrywać, że konferencja międzyrządowa w Brukseli zakończyła się fiaskiem. Dziś widać wyraźnie, iż obie reprezentujące przeciwstawne poglądy delegacje – i polska, i niemiecka – przeliczyły się w swoich rachubach, że jakiś kompromis musi być przecież osiągnięty. Obie jednak strony miały poważne powody do usztywnienia stanowiska, powody leżące nie w polityce europejskiej, lecz wewnętrznej. U nas premier Leszek Miller najwyraźniej czuł na szyi pętlę w postaci uchwały sejmowej (podjętej w duchu rejtanowskiego okrzyku posła Rokity) i zdumiewającej jednomyślności wszystkich partii politycznych i większości autorytetów – od Donalda Tuska po Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Ale i rząd niemiecki nie czuł się gotowy, by wyjaśniać własnej opinii wewnętrznej, że choćby minimalne ustępstwo na rzecz Warszawy to przecież nie katastrofa. Skończyło się tak, jak wszyscy wiemy. „Polska jest narodem dumnym” – ostrzegał premier Miller przed wyjazdem do Brukseli. Ale prowadzenie polityki to nie jest konkurs dumy narodów ani konkurs ich piękności, lecz sztuka osiągania wymiernych korzyści. I trzeba teraz spokojnie zapytać: cośmy w Brukseli osiągnęli?

Wszyscy przywódcy pospieszyli z zapewnieniami, że nic poważnego się nie stało. Nikt nikogo nie krytykuje i nie obwinia – podkreślała polska delegacja, także kanclerz Gerhard Schröder zapewniał, że niepowodzenie nie będzie miało negatywnych reperkusji dla stosunków polsko-niemieckich. Rzeczywiście, możliwe są dwa spojrzenia na sprawę. Oto pierwsze: z prawnego punktu widzenia Unia nie potrzebuje nowego traktatu. Akt umożliwiający rozszerzenie podpisano trzy lata temu w Nicei i przez trzy lub cztery najbliższe lata Unia będzie funkcjonować na podstawie tegoż aktu, bo nowy (ten, który miał w Brukseli powstać) i tak nie wszedłby w życie wcześniej niż w 2006 lub 2007 r.

Polityka 51.2003 (2432) z dnia 20.12.2003; Komentarze; s. 21
Reklama