Mamy go! Tymi słowami Paul Bremer obwieścił dobrą nowinę – o schwytaniu Saddama Husajna. To od 9 miesięcy najbardziej oczekiwana wiadomość z Bagdadu. Wojna w Iraku skończyła się w ten sposób po raz trzeci, ale trwa nadal. Współczesny Nabuchodonozor miał nosić przy sobie kapsułkę z cyjankiem potasu. Nie użył jej w krytycznej chwili, kiedy wyciągano go z nory na peryferiach rodzinnego Tikritu. Rozkazał, żeby w przypadku akcji zbrojnej na kryjówkę zastrzelono go. Ale Amerykanie wzięli tyrana bez walki. Dwaj adiutanci Saddama próbowali uciekać. On sam nie miał przy sobie żadnych środków łączności. Znaczy to, że niczym i nikim już nie kierował. Pokazano go całemu światu jako cień dawnego dyktatora, któremu można szukać insektów we włosach i zaglądać w zęby, a on jest przy tym potulny. Nie tak miała być tworzona legenda i Husajn nią niewątpliwie nie jest. Znaleziona przy nim kwota 750 tys. dol. w gotówce potrzebna była zapewne na bieżące płatności z dnia na dzień przy przechodzeniu z kryjówki do kryjówki. To w lojalnym do niedawna Tikricie kwota za mała, aby posiadacza uratować. Prezydent Bush dostał od Kongresu na schwytanie Husajna 50 mln dol., z czego wydał połowę. Nagroda za wskazanie miejsca pobytu dyktatora podzielona teraz będzie na trzy części, bo wywiad otrzymał informacje na ten temat z trzech niezależnych źródeł. Informatorzy są już zapewne za granicą. Amerykanie zmienią im tożsamość i pomogą urządzić się w bezpiecznych miejscach. Na konferencji prasowej głównodowodzącego siłami koalicji generała Ricardo Sancheza sugerowano, że jednym z informatorów mogła być żona Saddama.
Zaproszony do skomentowania sytuacji ad hoc emerytowany oficer wywiadu lotnictwa USA, najwyraźniej starej daty, powiedział sieci NBC, że lepiej byłoby dla wszystkich, gdyby Saddam Husajn zginął w czasie walk lub – bodaj – podczas „próby ucieczki”, jak to załatwia się na Wschodzie.