Coś się jednak wydarzyło na zakończenie niemrawego sezonu teatralnego w stolicy. Jak zwykle jest to zasługa Teatru Rozmaitości, ulubionej sceny stołecznych radnych, którzy nie po raz pierwszy zrecenzowali przedstawienie, którego nie widzieli. Tym razem oburzyło ich kilka kwestii padających ze sceny w spektaklu „Zszywanie”, wyreżyserowanym przez Annę Augustynowicz. Dowiedzieli się o tym z prasy i natychmiast przypuścili szturm na dyrekcję sceny, grożąc jej nawet rychłą dymisją. Dyrekcja teatru, znalazłszy się pod silną presją, postanowiła pruć to, co wcześniej zszyła: ocenzurowała mianowicie sztukę, wyrzucając zdania, które najbardziej poruszyły radnych i niektórych krytyków. Nie da się ukryć, sztuka jest wybitnie drugorzędna, trudno też oczekiwać, by widzów zachwycały dialogi, przynajmniej w kilku miejscach wprost kretyńskie, przekraczające granice dobrego smaku. Ale jeżeli teatr podejmuje decyzję artystyczną, to powinien jej konsekwentnie bronić. Kompromis polegający na tym, że obecnie aktorzy opuszczają brzydkie słowa, mamrocząc w tych miejscach tratatatata, nikomu chwały nie przynosi. Było bardzo kontrowersyjnie, teraz jest już tylko bardzo śmiesznie.