Optymistyczne wyniki gospodarcze pierwszego kwartału (PKB wzrósł przypuszczalnie aż o 6,5 proc.) i prognozowane niespodziewanie wysokie wpływy podatkowe spowodowały, że politycy szykujący się do wyborów parlamentarnych już chcą coś podsypać wygłodniałemu elektoratowi. „Rzeczpospolita” oszacowała przedwyborczą hojność rządu oraz posłów na 14 mld zł. Na sumę tę składają się między innymi pieniądze na podwyżki dla szpitali, koszty likwidacji starego portfela emerytur, podniesienie kwoty wolnej od podatku PIT, nowe zasady waloryzacji emerytur i rent, przywrócenie Funduszu Alimentacyjnego.
Jeśli Sejm i rząd zrealizują ten plan, to większe od zakładanych dochody budżetowe wcale nie zostaną przeznaczone na zmniejszenie groźnego deficytu budżetowego, ale znów wzrosną wydatki. Już widać, że maleje motywacja do reformy finansów publicznych. A przecież sam wzrost gospodarczy i wzrost przychodów budżetowych nie gwarantują pozytywnego rozwoju wydarzeń. Rządowe papiery dłużne kosztują coraz więcej, analitycy przepowiadają, że ich rentowność zbliży się niebawem do 10 proc., co w efekcie może zahamować popyt inwestycyjny, bo najprościej będzie inwestować w obligacje. W ostatnich miesiącach rośnie też presja inflacyjna i jeśli się utrzyma, to Rada Polityki Pieniężnej może zdecydować się na podniesienie stóp procentowych, zdrożeje więc kredyt. Co obróci się przeciw przedsiębiorcom i konsumentom. Obniżka popytu może oznaczać początek nowego ochłodzenia gospodarczego i wzrost bezrobocia.
Inwestorzy zagraniczni, a o nich to po prawdzie toczy się strategiczna batalia, bacznie obserwują polską gospodarkę i może jeszcze uważniej – polską politykę. Bez stabilnej i przewidywalnej polityki nie ma przypływu poważnych zagranicznych inwestycji, nawet jeśli istnieją pozytywne wyjściowe przesłanki gospodarcze.