Niedawno ogłoszono, iż były rektor łódzkiej Filmówki Henryk Kluba oraz Bogusław Linda i Maciej Ślesicki zapowiadają otwarcie nowych szkół filmowych. Do szesnastu już istniejących dojdą więc dwie kolejne. Czy w dobie kryzysu kinematografii, w momencie, kiedy wiele teatrów nie ma z czego wypłacać pracownikom pensji, grozi nam tłum bezrobotnych artystów-frustratów?
– Skoro jest popyt, dlaczego nie pomagać młodym ludziom realizować ich marzeń – zastanawia się znany rockman Zbigniew Hołdys, wykładowca jednej ze szkół. – W Stanach jest od 65 do 100 tys. bezrobotnych aktorów. Nie statystów, tylko wykwalifikowanych zawodowo ludzi, którzy chcą i umieją grać. Jeżdżą na castingi, zarabiają na życie sprzedając hamburgery. Stanowią o sile amerykańskiej kinematografii. W Polsce też jest grupa utalentowanych osób, która z różnych powodów do niczego nie dochodzi.
Liczba młodych Polaków, którzy rokrocznie szturmują cztery wydziały aktorskie w Warszawie, Łodzi, Krakowie i we Wrocławiu, w ciągu dekady podwoiła się. W tym sezonie może nawet paść rekord, mówi się o 2 tys. kandydatów, podczas gdy indeksy otrzyma zaledwie kilkadziesiąt osób. – Ludzi, którzy ciągną do tego zawodu, nic nie powstrzyma – przyznaje Jan Machulski, wykładowca w łódzkiej Filmówce, prowadzący od 3 lat Szkołę Aktorską przy Polskim Ośrodku ASSITEJ. – Pragną sławy, chcą być gwiazdami, szukają swojej szansy jeśli nie w szkole państwowej, to poza nią. Nie wiedzą, jak potem jest trudno. Kiedy opowiadam, że ich wymarzony zawód polega na siedzeniu i czekaniu na telefon, to myślą, że żartuję.
Wielu wybiera drogę na skróty, czyli 2-letnie kursy przygotowawcze w szkołach prywatnych. Za 350–450 zł miesięcznie mogą studiować te same przedmioty co ich koledzy na wydziałach aktorskich.