Fantastyczną koniunkturę na węgiel, koks, złom i stal nakręciły wielkie i coraz szybciej rozwijające się Chiny. Optymiści mówią, że ten boom potrwa do 2008 r., czyli olimpiady w Pekinie. Pesymiści widzą jego koniec już jesienią. Jedno jest pewne: żadna koniunktura nie trwa wiecznie. Podobnie będzie i z tą.
Wszystko zaczęło się w połowie 2003 r. od wzrostu cen węgla energetycznego. Drożyznę spowodował wzrost popytu w krajach Azji Południowo-Wschodniej, niedostatek masowców i w konsekwencji kolosalny wzrost frachtów. Chińczycy wynajęli większość statków, do tego zmniejszyli eksport węgla do Europy; swoje zrobiło ubiegłoroczne gorące i suche lato, kiedy to spadła produkcja w elektrowniach wodnych i atomowych. W efekcie eksport polskiego węgla na rynek europejski po raz pierwszy stał się opłacalny. Związkowcy zaczęli domagać się rewizji planów zamykania kopalń, a miejscowi politycy zaczęli mówić o budowie nowych.
Jacek Piechota, sekretarz stanu odpowiedzialny za górnictwo w Ministerstwie Gospodarki, nie podziela tego entuzjazmu. Dobra koniunktura na węgiel to tylko okazja, żeby w miarę bezboleśnie naprawić górnictwo, przestać wreszcie do niego dokładać. Energetyka krajowa potrzebuje rocznie ok. 70 mln ton węgla. Resztę trzeba wyeksportować: „– Wcześniej czy później konkurencja na rynku przewozów będzie taka, że stawki frachtowe spadną, a to one decydują dzisiaj o cenach węgla” – mówił niedawno „Trybunie Górniczej” Piechota. Co my wówczas zrobimy z nadwyżką?
Kompania Węglowa, największa dziś firma górnicza w Europie, zarabia teraz przede wszystkim na eksporcie. Czegoś takiego jeszcze nie było, bo od lat do eksportu dopłacaliśmy.