Kiedy w prasie ukazały się pierwsze informacje o „Hamlecie” przygotowywanym przez Barczyka („Patrzę na ciebie Marysiu”, „Przemiany”), najbardziej zaintrygowało wszystkich wybrane przez reżysera miejsce akcji – słynna kopalnia soli w Wieliczce. Jak się okazało (premiera w TVP 29 marca br.), Wieliczka z powodzeniem zagrała zamek w Elsynorze. Wspaniale prezentują się podziemia w szerokich planach (np. kaplica św. Kingi przemieniona w salę tronową), lecz także w zbliżeniach, kiedy wyraźnie widać szorstką fakturę ścian.
Autorem bardzo dobrych zdjęć – których walory, niestety, trudniej docenić na małym ekranie – jest znakomity operator filmowy Paweł Edelman. Ale Barczyk nie nadużywa filmowych środków wyrazu. Nawet w pojedynku Hamleta z Laertesem, gdzie mógł poszaleć, nie wychodzi poza układy choreograficzne stosowane zwykle w teatrze żywego planu. Kamera jeździ tylko wtedy, kiedy jest to niezbędne. Ci, którzy liczyli, że będzie to przedstawienie awangardowe, zaskakujące formalnie, mogą poczuć się rozczarowani. Barczyk nie po to jednak sięgnął po Szekspira, żeby się popisywać, lecz aby powiedzieć coś ważnego.
Spektakl trwa niecałe dwie godziny, więc reżyser musiał dokonać poważnych skrótów, a właściwie opracował własny scenariusz „Hamleta”. Ciekawe, że nie skorzystał z żadnego z nowszych przekładów, choćby najczęściej dziś granego Barańczaka, lecz sięgnął po dziewiętnastowieczne tłumaczenie Józefa Paszkowskiego. Reżyser nie stara się za wszelką cenę uwspółcześniać Szekspira, nie ma więc tu tak modnych ostatnio w inscenizacjach klasyki aluzji do rzeczywistości politycznej i obyczajowej. Intencja jest jasna: Barczyk traktuje „Hamleta” jako dramat egzystencjalny, opowiadający o młodym, inteligentnym człowieku skazanym na klęskę.