W ciągu ostatnich pięciu lat produktywność amerykańskiej gospodarki rosła z bezprecedensową szybkością 3,3 proc. rocznie. Wzrost ten utrzymywał się nawet w okresie gospodarczego załamania w latach 2001–2002. Zagadkę wyjaśnił Robert Gordon z Northwestern University, który stwierdził: Ameryka zbiera owoce wieloletnich inwestycji w komputery, oprogramowanie i Internet.
Opinia Gordona jest bardzo istotna, bo jeszcze w 1999 r., w okresie największych sukcesów tzw. Nowej Gospodarki, kiedy wszyscy bez opamiętania inwestowali w nowe technologie, opublikował on raport podtrzymujący opinię Roberta Solowa, amerykańskiego laureata Nagrody Nobla z ekonomii, który w 1987 r. powiedział, że widzi komputery wszędzie, tylko nie w statystykach produktywności. Gordon wylał wówczas kubeł zimnej wody na entuzjastów informatyzacji twierdząc, że przysparza ona korzyści jedynie firmom informatycznym. Po czterech latach wycofał się z tego twierdzenia, bo Nowa Gospodarka legła w gruzach podczas krachu giełdowego w marcu 2000 r., a mimo to produktywność amerykańskiego biznesu zamiast zmaleć, jak to bywa w czasie załamania i gwałtownego zmniejszenia inwestycji, jeszcze bardziej wzrosła i rośnie nadal. I przyczyną tego są komputery. Na pozytywne gospodarcze skutki inwestycji w informatykę trzeba było po prostu poczekać. Gdy Solow formułował swój paradoks, informatyzacja wychodziła dopiero z okresu dziecięcej niewinności, nikt jeszcze nawet poważnie nie mówił o Internecie.
Nie inaczej bywało z innymi rewolucyjnymi technologiami: maszyną parową w XVIII w. i elektrycznością pod koniec wieku XIX. Nie przyniosły one natychmiastowych efektów. Za każdym razem musiały upłynąć dziesiątki lat, zanim inżynierowie i menedżerowie odkryli optymalne sposoby wykorzystania nowych pomysłów. Pierwsze silniki elektryczne w prosty sposób zastąpiły w fabrykach centralny napęd parowy.