Produkcja szybko rośnie, złotówka się trzyma, inflacja jest niska, eksport coraz większy. Można powiedzieć, że wzrost jest nowym zjawiskiem. Ale przecież także gdy nie było wyraźnego wzrostu w skali makro, inne słupki wyglądały dość dobrze. Płace systematycznie rosną, ludzie żyją dłużej, w kraju przybyło studentów, a w domach rozmaitych gadżetów – kompaktów, zmywarek, komórek, samochodów... Skąd to niezadowolenie? Skoro jest tak dobrze, to dlaczego kolejna formacja rządząca rozpada się w pył, Samoobrona pnie się do władzy, PO zyskuje tym więcej, im bardziej populistycznie wypowiada się Rokita. Dlaczego młodzi chcą wyjechać, a starzy się załamują? Można zwalić wszystko na komercyjne media robiące złą atmosferę. Ale dlaczego nie zdominowały nastrojów przyjazne media publiczne?
Brak pracy jest oczywiście gigantycznym problemem. Przyrost bezrobocia średnio o dwa punkty procentowe rocznie (tak jest od 1998 r.) musi prowadzić do społecznego napięcia i w oczach rosnącej grupy ludzi delegitymizuje każdy polityczny układ. Bezrobocie na poziomie 20 proc. to jest nie tyle problem gospodarczy, co zapowiedź groźnego kryzysu społecznego i politycznego.
Gdyby bezrobocie było jedyną przyczyną wiszącej katastrofy, to nasza sytuacja byłaby beznadziejna. Bo – wbrew temu, co wmawiają nam politycy – bezrobocie w niewielkim stopniu jest winą aktualnej władzy, a w dużej mierze stanowi skutek cykli gospodarczych i procesów modernizacyjnych – głównie wzrostu wydajności. Najlepszy dowód, że bezrobocie wciąż rośnie, gdy gospodarka wyraźnie się rozkręca – zwiększa się produkcja i sprzedaż. Musimy się liczyć z tym, że mimo wzrostu gospodarczego i zmiany w prawie pracy, z wysokim (może nieco mniejszym, ale daj Boże, żeby już nie rosło!) bezrobociem będziemy żyli długo.