Archiwum Polityki

Rura

Wiele miejsca w mediach zajmuje ostatnio konflikt w radzie miejskiej pięknego miasta Gdańska. Chodzi o to, że rajcy wywodzący się z Platformy Obywatelskiej postanowili się dogadać z tak zwanymi socjaldemokratami, co niezwykle oburzyło Prawo i Sprawiedliwość, które uznało, że nieważne nawet, czy coś z tego ostatecznie wyjdzie, ale nawet gadać nie wolno. Takie są, panie, pryncypia. Z kolei PO i SLD dojść jednak do zgody ani rusz nie mogą, gdyż SLD chciałoby nazwać nowo powstałe ewentualnie combo „koalicją”, natomiast PO tylko „porozumieniem o wspólnym głosowaniu”. Jaka jest w praktyce parlamentarnej różnica między jednym a drugim, Bóg jeden raczy wiedzieć, ale tak wielkie jest już widać wyczulenie semantyczne w Gdańsku, że od uchwalenia budżetu miejskiego ważniejsze. Zresztą pal licho Gdańsk, w którym mieszczą się m.in.: bursztynowy ołtarz im. księdza Jankowskiego, płot, przez który przeskoczył Wałęsa, kolebka Solidarności, „Dar Pomorza” na uwięzi i morze nasze morze, czyli symboli tam tyle, że trudno się rozeznać. Identyczne lub podobne burze w szklance wody przechodzą jednak również przez miasteczka dużo mniejsze i wcale nie emblematyczne, przez powiaty i gminy nawet. I w tym momencie stara Europa zaczyna się doprawdy dziwować. Ba, powiedzmy to sobie szczerze – przestaje cokolwiek rozumieć.

W przeciętnej francuskiej miejscowości zasiada w radzie miejskiej czy gminnej zoo polityczne nie mniej bogate niż w Rzeczypospolitej. Mniejsza nawet o lewicę i prawicę, bo dochodzą jeszcze różnej maści ekologiści, ich wrogowie z Myślistwa Rybołówstwa-Tradycji, centryści, chevenemantyści, niezrzeszeni etc. I oczywiście w znacznej ilości przedstawicielstw żadnej konsekwentnej, a tym bardziej jednolitej, większości wyłonić się nie da.

Polityka 12.2004 (2444) z dnia 20.03.2004; Stomma; s. 113
Reklama