Rzecznik praw obywatelskich profesor Adam Zieliński pytał już, kto będzie odpowiadał za tragiczne dla pacjentów skutki zamieszania w służbie zdrowia. Nie otrzymał jasnej odpowiedzi.
Prawo bez adresu
Pierwsza wątpliwość: czy lekarze, których zawód jest "służbą" społeczeństwu i powołaniem, w ogóle mogą strajkować? Prawo tego wprost nie zabrania odsyłając do zasad etyki zawodowej. Ustawa o rozwiązywaniu sporów zbiorowych mówi enigmatycznie, iż niedopuszczalne jest "zaprzestanie pracy" tam, gdzie zagrożone byłoby ludzkie zdrowie i życie. Ale o służbie zdrowia wprost nie mówi. Tymczasem kilka innych niż lekarze, newralgicznych dla państwa grup (np. policja), objętych jest rygorystycznym ustawowym zakazem. Czyli: niby nie wolno lekarzom strajkować, ale jak się uprą, to mogą.
Jaką formę może przyjąć protest służby zdrowia? Gdyby np. lekarz anestezjolog trzasnął drzwiami w trakcie dyżuru i tym samym naraził konkretnego pacjenta na niebezpieczeństwo utraty zdrowia i życia, grozi mu - jako zobowiązanemu do opieki - kodeks karny.
Prasa już informowała: ktoś zmarł, bo dociekano za długo w dyspozytorni, kto zapłaci za ewentualne, nieuzasadnione wezwanie karetki. Kilku pacjentów nie doczekało "planowej" (cóż to za absurdalne kryterium) operacji.
Śmierć albo uszczerbek na zdrowiu otwiera przecież cały wachlarz roszczeń prawnych. (Gdyby nasze polskie problemy dziwnym trafem zdarzały się w Ameryce, adwokaci już czuwaliby przy łóżkach pacjentów!) Powstaje jednak pytanie: kogo skarżyć?
Anestezjologów - za to, że nie ma ich w szpitalu? Przecież nie porzucili oni pracy - będą się bronić - lecz złożyli wypowiedzenia i zgodnie z kodeksowym terminem rozwiązali umowy o pracę. I cóż z tego - powiedzą - że tak samo postąpiły setki ich kolegów?