Mało kto roni łzy z powodu końca ery Busha. Nawet bliska rządowi CNN obwinia „zwycięzcę z Iraku”, że zdekomponował amerykańską gospodarkę, nie uporał się z górą długów, zepsuł system socjalny, pokazał Amerykanom, że można wygrywać wybory kłamiąc i oszukując, oraz zrujnował prestiż USA. Byli oficerowie sztabowi publicznie krytykują nieudolność Białego Domu, a wojnę w Iraku nazywają „największą strategiczną katastrofą w dziejach USA” (gen. William Odon). Natomiast Zbigniew Brzeziński przestrzega, że utracone przekonanie świata o amerykańskiej hegemonii trudno będzie odzyskać.
Tymczasem na świecie toczy się debata, czy rzeczywiście już mamy do czynienia ze schyłkiem amerykańskiego stulecia, które w 1941 r. zaanonsował publicysta Henry R. Luce, a które zaczęło się tryumfem USA w II wojnie światowej i przejęciem przez nie spadku po Imperium Brytyjskim. W 1945 r. Ameryka miała nad resztą świata ogromną przewagę technologiczną, a przez pewien czas nawet monopol atomowy. Amerykańskie elity były natchnione wizją wszechmocy, której symbol stanowiły amerykańskie bazy wojskowe od Arktyki po RPA i od Atlantyku po Pacyfik.
Podwaliny pod globalną potęgę Ameryki położył wybrany w 1932 r. Franklin D. Roosevelt. Nie tylko dlatego, że wprowadził Amerykę do wojny i pokonał zarówno Japonię jak i III Rzeszę, ale przede wszystkim dlatego, że bazując na teorii interwencjonizmu państwowego Keynesa, opanował skutki wielkiego kryzysu 1929 r. i – wbrew obawom republikańskich krytyków – nie zdławił, lecz rozwinął gospodarkę, która doskonale zdała egzamin w czasie wojny. Rooseveltowski New Deal (Nowy Porządek) od podstaw przebudował społeczeństwo amerykańskie. Spłaszczył piramidę dochodów, tworząc powszechny dostatek warstwy średniej kosztem wysokich podatków dla najbogatszych.