Na globalną ekonomię składają się dziś dwie gospodarki: wirtualna, czyli rynki finansowe, na których obraca się kapitałem, i materialna, czyli fabryki, handel i usługi. 15 września w tej pierwszej gospodarce wybuchła bomba atomowa. Z Wall Street, największego rynku finansowego świata, zniknęły dwa z pięciu banków inwestycyjnych rozdających karty w globalnej finansjerze.
158-letni Lehman Brothers ogłosił bankructwo, a Merrill Lynch został wchłonięty przez detaliczny Bank of America. Trzeci, Bear Stearns, jeszcze w marcu przejęła konkurencja. Zostało tylko dwóch graczy: Goldman Sachs i Morgan Stanley. W tę niedzielę oba zgłosiły się dobrowolnie pod nadzór Rezerwy Federalnej, co w praktyce kładzie kres samodzielnej bankowości inwestycyjnej na Wall Street.
Giganci z Wall Street niewiele mają wspólnego z potocznie rozumianym bankiem.
Nie przyjmują depozytów ani nie udzielają kredytów, a zamiast szeregowych obywateli obsługują korporacje, państwa i inne instytucje finansowe. Doradzają przy wielkich inwestycjach i fuzjach, gromadzą kapitał na ich realizację, wreszcie handlują wszelkiego rodzaju instrumentami finansowymi – od akcji, przez obligacje, bony skarbowe, waluty aż po derywaty, czyli instrumenty, których wartość jest pochodną innego dobra, na przykład kredytu. Właśnie na derywatach kredytowych amerykańskie banki inwestycyjne zarobiły w ostatnich latach największe kokosy. One są też przyczyną implozji całego sektora.
U podstaw kryzysu finansowego leży zapaść tzw. sekurytyzacji, czyli systemu gospodarowania ryzykiem. Gdy w USA trwała hossa nieruchomości, banki detaliczne na potęgę udzielały kredytów, ale żeby móc udzielać kolejnych, musiały najpierw pozbyć się poprzednich. W tym pomogły im banki inwestycyjne z Wall Street – zaczęły siekać udzielone pożyczki, pakować je w instrumenty pochodne zwane CDO, a następnie sprzedawać inwestorom.