Jedna z firm planowała inwestycję na obrze żach Warszawy i zwróciła się do dwóch gmin z pytaniem o warunki zabudowy terenu. Jedna przedstawiła te warunki na trzech stronach maszynopisu, druga na ponad czterdziestu - mówi inżynier Andrzej Bratkowski, były minister budownictwa. Tak różne wymagania związane z tą samą inwestycją świadczą o nieograniczonych wręcz możliwościach interpretowania przepisów.
W krajach zachodnioeuropejskich sytuacja taka nie byłaby możliwa. Przyszły inwestor dowiaduje się tam z planu zagospodarowania, co może zbudować na danym terenie. Plany miejscowe są szczegółowe, określają np. wysokość domów, kąt nachylenia i kolor dachów, jakość elewacji. Nasze plany najczęściej wyznaczają tylko funkcje terenu: na tym obszarze będzie powstawało budownictwo mieszkaniowe, na tamtym usługowe lub przemysłowe. Natomiast jakie to budownictwo będzie, zadecyduje inwencja służb architektoniczno-budowlanych, która czasem wykracza poza obowiązujące przepisy: urzędy wymagają np. od inwestora finansowania infrastruktury, przedstawiania dodatkowych ekspertyz.
- Największą barierą w inwestowaniu jest brak barier, czyli mądrych ograniczeń - uważa profesor architektury Konrad Kucza-Kuczyński.
W planach uchwalonych po 1 stycznia 1995 r. (po wejściu w życie ustawy o zagospodarowaniu przestrzennym) trochę takich ograniczeń już się pojawiło. Ustawa zobowiązała np. do określania "gabarytu obiektów, a także maksymalnych lub minimalnych wskaźników intensywności zabudowy". W porównaniu ze standardami zachodnioeuropejskimi są to wymagania niewielkie, ale oznaczają już pewien postęp. Szkopuł w tym, że pozostają na ogół martwą literą. W ciągu ostatnich czterech lat uchwalane były głównie wycinkowe plany miejscowe, czasem na potrzeby jednej tylko inwestycji, natomiast nowe plany dla miast należą do rzadkości.