Do niedawna zachodni Europejczyk pojawiał się w Polsce z misją. Był bądź swoistym technokolonizatorem do zadań specjalnych, przeszczepionym chwilowo na wschodni grunt, bądź właścicielem ziemskim (w funkcjonującym powszechnie stereotypie – podstępem wykupującym polską ziemię) lub też przedsiębiorcą (dla jednych wyzyskiwaczem, dla innych – bardzo pożądanym pracodawcą). Dzisiaj z wolna zaczyna się wtapiać w polski krajobraz. Często jest świeżo po studiach, czasem bez żadnych, nawet odległych, polskich korzeni. Zostaje w Polsce nie dla biznesu, ale z upodobania.
Kraj karabinów, flag i chęci w oczach
Grek Theofilos Vafidis, właściciel restauracji Dionizos, zakochał się w Polsce, to znaczy w Polce Małgorzacie, na plaży w bułgarskich Złotych Piaskach. „Daj mi buzi” to pierwsze zdanie, jakiego nauczył się po polsku. Kilka miesięcy później, zimą 1987 r., odwiedził kraj narzeczonej. W koszulce z długim rękawem i trampkach. Na warszawskim lotnisku przywitał go 14-stopniowy mróz i żołnierze z karabinami. 10 lat później, po kilkuletnim pobycie w Niemczech, Vafidis przyjechał z rodziną do Polski na dobre.
Anglik Kevin Aiston, strażak i pracownik domu dziecka w Radzyminie, o żołnierzach i czołgach w Polsce został uprzedzony. Kazik złota rączka, z którym Kevin pracował w fabryce chemicznej w Londynie, dał mu klucze do swojego mieszkania w Pruszkowie. Kevin pojechał zatem w 1991 r. na, jak mówi, mały urlopik do satelity Rosji. Niechcący trafił na demonstrację. – Z ciekawości zacząłem sobie z nimi chodzić – opowiada Kevin, siedząc przy piwie w ulubionym pubie Groszek.