W komunikacie oficjalnym rząd premiera Szarona nazwał przywódcę Autonomii Palestyńskiej „absolutną przeszkodą na drodze do jakiegokolwiek pojednania” i zastrzegł, że zdecyduje oddzielnie, jak i kiedy tę przeszkodę usunąć. Za zamkniętymi drzwiami szef izraelskiej służby bezpieczeństwa Avi Dichter miał ponoć powiedzieć – doniósł o tym dziennik „Haaretz” – że w obecnej sytuacji korzystniej byłoby Arafata zabić, niż wypędzić z Autonomii Palestyńskiej na wygnanie.
Skonsternowana Rada Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych przyszykowała uchwałę sprzeciwiającą się planom izraelskim. Konsternacja zamieniła się w oburzenie, a może i w panikę, gdy John Negroponte, ambasador USA przy Narodach Zjednoczonych w Nowym Jorku, zgłosił amerykańskie weto, utrącając tym samym rezolucję.
Na tej samej naradzie rządowej 11 września inny dygnitarz izraelskich służb specjalnych, szef wywiadu wojskowego gen. Aharon Ze’evi-Farkasz, ostrzegł przed zabiciem Arafata. Nie dlatego, rzecz jasna, że jest wtyczką palestyńską w armii Izraela, tylko dlatego, że z jego informacji musi wynikać inny obraz sytuacji.
Wcześniej władze izraelskie optowały za izolacją Abu Amarra (przydomek Arafata) i od wybuchu drugiej intifady palestyński przywódca faktycznie został prawie całkowicie odcięty od świata w swej siedzibie w Ramalli. Co spowodowało, że teraz lada dzień mogą ją zrównać z ziemią izraelskie rakiety?
Ponowne rozkręcenie spirali przemocy ma istotne znaczenie. Ale jeszcze ważniejsza jest jak zwykle polityka. Z krótkiej historii eksperymentu z palestyńskim premierem Abu Mazenem wynika, że Arafat nie akceptuje czegoś takiego jak podział władzy. Jego marzeniem jest zostać pierwszym prezydentem niepodległego państwa palestyńskiego i ta ambicja kieruje wszystkimi jego posunięciami.