Tym, co dodatkowo ciągnie na dno naszą służbę zdrowia, jest absurdalnie wysokie zużycie niektórych leków. O ile dyrektorzy szpitali muszą liczyć się z budżetem i z tego właśnie względu odmawiają teraz przedłużania umów z Narodowym Funduszem Zdrowia (który chciałby finansować świadczenia poniżej ich faktycznych kosztów), o tyle żaden lekarz wypisujący recepty nie musi się liczyć z pieniędzmi, jakie budżet przeznacza na refundację leków.
W przypadku terapii chorób przewlekłych, z reguły wymagających leczenia drogimi preparatami, ich cena w ogóle nie obchodzi lekarza ani pacjenta, gdyż w aptece otrzymuje je za darmo lub za symboliczny ryczałt 3,20 zł. Za te kuracje płacą wszyscy podatnicy w ramach zapisanego w konstytucji i ustawie zdrowotnej solidaryzmu, ale czy w takim razie nie powinniśmy pilnować tego, by wspólnych pieniędzy nie wyrzucać w błoto?
Magazyn w lodówce
W ubiegłym roku wydatki na refundację pochłonęły 6 mld 318 mln zł, choć NFZ w planie finansowym przewidywał na ten cel kwotę o pół miliarda mniejszą. Co piątą złotówkę z budżetu ochrony zdrowia przeznaczamy na farmaceutyki, a właściwiej byłoby napisać, że wylewamy te pieniądze szerokim strumieniem, którego od lat nikt nie potrafi zatrzymać. Jeśli zapoczątkowane przez Mariusza Łapińskiego w 2002 r. radykalne zmiany na listach refundacyjnych miały przyczynić się do oszczędności, skutek jak na razie wywołały odwrotny. Każda zapowiedź zmian na listach wywołuje bowiem skokowy wzrost refundacji spowodowany robieniem domowych zapasów i dopiero po kilku miesiącach wydatki wracają do poprzedniego poziomu.
Gdy na grudzień ubiegłego roku zapowiedziano podniesienie ceny zagranicznych insulin i leków stosowanych w schizofrenii (co wiązało się z wprowadzeniem na listę tańszych polskich odpowiedników), w Pomorskim Oddziale NFZ refundacja w listopadzie poszybowała do 45 mln zł (choć w październiku wynosiła 32 mln, a w listopadzie 2002 r.